Robiąc porządki na komputerze, znalazłam taki oto tekst, napisany przeze mnie kiedyś, kiedyś :) Czytając go stwierdzam, że każde oczekiwanie jest inne. Być może kiedyś opiszę to obecne?
Miłej lektury :)
Oczekiwanie
Są różne rodzaje testów. Test maturalny, test
gimnazjalny, test na prawo jazdy i test wytrzymałości, test smaku, test na
inteligencję... Jednak chyba najwięcej emocji dostarcza test ciążowy.
Oczekiwanie na jego wynik przyprawia o zawrót głowy, a pięć minut wydaje się
wiecznością. W końcu można spojrzeć... Jedne patrzą ze strachem, inne z
nadzieją, jeszcze inne z rezygnacją... Kiedy ja po raz pierwszy spojrzałam na
mój test, ten kawałek plastiku,
z kawałkiem papieru, na którym wymalowały się dwie różowe kreseczki, poczułam
jakby ktoś w moim sercu wymieszał wszystkie emocje świata (no, może prawie
wszystkie ;). Była radość, ale też strach, niedowierzanie i chęć krzyknięcia „a
nie mówiłam!” Była niepewność
i nadzieja. Odrobina paniki mieszała się ze szczyptą dumy i łzami w moich i
męża oczach. Niemożliwe stało się możliwe – „cuda natury się zdarzają”
usłyszeliśmy od pani doktor dwa miesiące wcześniej, kiedy przepowiadała nam
niełatwe poczęcie.
Moje życie
stało się jednym wielkim czekaniem. Najpierw z drżeniem serca czekałam na
potwierdzenie wyniku testu u ginekologa, a także by w końcu zobaczyć tę malutką
fasolkę. Do dziś pamiętam moment, w którym pani doktor pokazywała nam migoczący
na USG punkt mówiąc, że to jest serduszko naszego dziecka. Tak niewyobrażalnie
małe serduszko biło tuż pod moim sercem i już wiedziałam, że jestem
bezgranicznie zakochana w tej mikroskopijnej istotce. Niestety pojawiły się
drobne komplikacje i strach (tak często towarzyszący szczęściu) zagościł w
naszym życiu. Odklejająca się kosmówka przyprawiała nas o drżenie, że utracimy
to, co dopiero zostało nam dane. Zdanie „ciąża zagrożona” ciążyło na każdym
moim dniu,
a lęk przeplatał się z nadzieją i oczekiwaniem. Kolejne wizyty w gabinecie
ginekologicznym przynosiły coraz lepsze wieści – nasza malutka fasolka
dojrzewała, rozwijała się
w zawrotnym tempie. „Tutaj mamy jedną rączkę, a tutaj drugą. To nóżka prawa, a
to lewa” – nasz mały skarb przybierał ludzkie kształty. Zastanawiam się jak
kiedyś, kiedy nie było tak specjalistycznych, cudownych urządzeń jak chociażby
USG kobiety znosiły czekanie.
Ja najchętniej każdego dnia, a jeszcze lepiej rano i wieczorem, oglądałabym
moje dziecko
i sprawdzała, czy aby na pewno ma się dobrze. Byłam wdzięczna lekarzom za każdą
możliwość zobaczenia kolejnych postępów w rozwoju mojego lokatora. Kiedy już
zaczął się poruszać po swoim małym mieszkanku, nie mogłam doczekać się momentu,
w którym pierwszy raz poczuję widoczne już podczas badania wodne pląsy.
Śmieszne łaskotanie niczym małe bąbelki pojawiły się w okolicy walentynek,
niczym kartka z wyznaniem miłości. Od tej pory stałam się wrażliwa na każde
poruszenie w moim ciele i nieustannie zadawałam sobie pytanie, czy to dziecko,
czy moje ciało się ze mną droczy. Kiedy już doczekałam się wszystkich objawów
towarzyszących ciąży (łącznie ze zgagą, nieustannymi pobudkami
w nocy i wizytami w toalecie, problemem z założeniem skarpet i innymi słodkimi
niedogodnościami), zaczęłam wypatrywać symptomów porodu, który jak to zostało
mi przepowiedziane, miał nadejść przed terminem. W 37 tygodniu ciąży
doświadczyłam pierwszych bolesnych skurczy. Powtarzając sobie, że w tym
tygodniu dziecko jest już niemalże całkowicie przygotowane na powitanie ze
światem udałam się do szpitala
z nadzieją, że w końcu moje czekanie zostanie zakończone. Niestety poród nie
postępował.
W prezencie otrzymałam zastrzyki rozkurczowe i zostałam oddelegowana do domu.
Tydzień 38... Już dawno spakowana torba na porodówkę jeździła z nami niemalże
wszędzie, by
w każdej chwili być pod ręką. Tydzień 39 – daleko jeszcze? Tydzień 40 – ile
można czekać (na poród przed terminem!)? Tydzień 41 – do szpitala na wywołanie
porodu! Dzień przed planowaną podróżą do szpitala wykonałam wszelkie zabiegi
kosmetyczne, łącznie
z pomalowaniem paznokci u stóp co przy tak krągłym brzuchu graniczyło niemalże
z karkołomnym wyzwaniem. Chciałam powitać moje dziecko zadbana i wypoczęta.
Byłam tak zdeterminowana by urodzić, że wręcz pragnęłam bólu skurczy, gdyż
oznaczałoby to, że spotkanie mojego życia w końcu naprawdę się zbliża. Jakie
było moje rozczarowanie, kiedy po 3 kroplówkach z oksytocyną lekarze oznajmili
mi, że mimo rysujących się na KTG skurczy poród ponownie nie postępuje.
Nadzieja przyblakła. Spędziłam noc na porodówce, mając możliwość wysłuchania
kilku rodzących, wiedząc już wszystko o przebiegu ich porodów, komplikacjach,
itp. (dla tzw. pierworódki nie było to pocieszające doświadczenie). Od soboty
do czwartku każdego dnia podejmowano próby namówienia maleństwa
do przyjścia na ten świat. Jemu jednak było dobrze w ciasnej przestrzeni mojego
skądinąd wielkiego brzuszyska. Byłam już zmęczona ciągłym czekaniem, a z
wielkich kosmetycznych przygotowań pozostało jedynie wspomnienie. Co chwila
koleżanki z patologii ciąży przechodziły na drugą stronę szpitala, przeznaczoną
dla tych, które już urodziły a ja... nic. Znalazł się w końcu łaskawy lekarz,
który powiedział, że zabiera mnie na porodówkę bez prawa powrotu na patologię –
rodzimy! Przebili pęcherz płodowy, podłączyli kolejną oksytocynę (dziesiątą od
początku pobytu w szpitalu) i w końcu się zaczęło! Nie powiem, poród nie należy
do komfortowych sytuacji, a już na pewno nie bóle krzyżowe, które rozdzierały
moje ciało na malutkie kawałki. Jednak prawdą jest, że szybko się o tym
wszystkim zapomina.
Kiedy po 43 tygodniach
oczekiwania po raz pierwszy zobaczyłam moją córeczkę, kiedy położono ją na
mojej piersi, kiedy pierwszy raz mogliśmy z mężem ją przytulić i spojrzeć w jej
piękne ciemnoniebieskie oczy, nasz świat zawirował i stał się jeszcze
piękniejszy niż do tej pory. Już nie czekam. Cieszę się każdą chwilą, każdym
dniem spędzonym razem w naszej rodzinie, który rozjaśniają uśmiechy naszej
córki.
Mc