wtorek, 25 lutego 2014

przyjaciółki ;)


Hanka i Jula. Niczym siostry - kochają się i kłócą. Czasem od tej miłości aż płakać im się chce, kiedy np. w czułym uścisku leci jedna na drugą, a ta pod spodem łup głową o podłogę. Dzielą się i troszczą o siebie, dbając, żeby drugiej ciastka nie zabrakło, a innym razem podbierają sobie chrupki. Permanentnie wymieniają się kubkami z piciem. Jula woli ten Hani, a Hania ten Julki. Ganiają po podłodze i udają małe pieski. 
Jula już nawet przełamała swój strach przed Hanką, która lubi mieć kontrolę nad sytuacją i np. zaciąga koleżankę siłą w mały korytarzyk, zamyka drzwi i szczerzy zęby, kiedy Jula przerażona nie wie co się dzieje. Ale tak - myślę, że można to na 100% powiedzieć - lubią się. A na pewno Hanka Julkę ;) Do tego stopnia, że to Jula zainspirowała ją do już dwukrotnego wypowiedzenia baaaardzo długiego jak na 1,5-roczne dziecko zdania. 
"Julaaaaaa choć z Hanią, tam!" :D
Nawet sobie nie wyobrażacie, jak dziwnie brzmi takie pierwsze, normalne i poprawnie powiedziane (bo złożone z perfekcyjnie opanowanych przez Hanię słów) zdanie, wypowiedziane przez własne dziecko :)



piątek, 21 lutego 2014

wio do "ziooo"

Miał być spokojny tydzień. Miałam się wynudzić, wyleżeć na kanapie, podopieszczać dzieci w zaciszu własnego mieszkania. No cóż - udało się pierwsze dwa dni, w które udaliśmy się jedynie na pobliskie place zabaw, a później...
Środa. Dzwoni Aga S. i pyta, czy jadę do ZOO. DO ZOO??!! Ale jak ja tam nakarmię Janka? Czy zwierzęta w ogóle są już na wybiegach? Czy Michałowi nie będzie przykro, że tak bez niego, po angielsku niemalże? A w ogóle to nie będzie padać?! NIE, nie jadę. Po minucie oddzwaniam - dacie mi 40 minut? :D
Zwierząt było mało, Jaś nie chciał pić mleka modyfikowanego, choć normalnie w nocy jak musi go nakarmić ktoś inny niż ja to nie ma problemu, Hanka z Julką miały poważny kryzys, ale... 

Ale te zwierzaki, które mogliśmy obejrzeć były jak zwykle niesamowite, Janek pokręcił się chwile, a później zasnął i tak przetrwał bez jedzenia ponad 4 godziny! (JANEK 4 godziny BEZ jedzenia!), a Hanka z Julką dostały drugie życie i wyszliśmy z ZOO w dobrych nastrojach, podziwiając jak małe pchają we dwie Julkowy wózek. 
Hanka do dziś wspomina, że w "zioo" widziała konika. W samym zaś ogrodzie zoologicznym, nie mogliśmy oderwać dziewczyn od obserwacji bajorka dla hipopotama schowanego gdzieś na czas zimowy, na którym taplały się zwykłe, polskie kaczki... to chyba one (no może na równi z żyrafami, których Hania najpierw się bała a później nie chciała od nich wyjść, stanowiły największą atrakcję ;p) 

Czwartek, to ostatnio coraz częściej dzień spotkań z Mimim, Olo i Agą. Szał ciał i o wiele za wiele decybeli jak na moje stare uszy, ale to dzień spędzony w miłym towarzystwie i uśmiech na twarzach dzieci więc... niech ten zwyczaj obiadów czwartkowych trwa i trwa, aż kiedyś może nadejdzie czas, że to dzieci będą gotowały i sprzątały, a my z Agą poprzestaniemy na cichych plotach, przerywanych jedynie pochlipywaniem gorącej kawy. 

Piątek miał być domowy i miała przyjechać Aga (ta od środy) z Julką. I znów zmiana - znów mnie wyciągnęli na swój rodzinny spacer do parku i nad morze. I znów było miło, choć nie obyło się bez afery o wózek lalkowy i kryzysu Hankowego. Ostatecznie moja 12 - kilogramowa córka wylądowała na mnie w chuście elastycznej i tak człapałyśmy w drogę powrotną. Od dziś już rozumiem, dlaczego starsze dzieci nosi się na plecach i to w chuście tkanej. Myślałam, że się złamię, że płuca wypluję i że mi biodro odpadnie. 

Ale dotrwałam i spacer uznaję za b. udany :)
Dzięki Wam, że nie pozwoliliście mi dziadzieć w domu! :* ;)






wtorek, 18 lutego 2014

blu blu i kab


Na gruponie pojawiła się ostatnio oferta dot. biletów do Gdyńskiego Akwarium. Ja, jako matka dzieci głodnych wrażeń suszyłam głowę mężowi o owe bilety, Hanka, jako sprytna córka wzięła się na sposób i bez problemu przekonała ojca nagłą miłością do układanki, na której były blu blu (dawniej zwane bul bul), ryby i kab, czyli krab. 
Przeżyłam chwilowe załamanie, kiedy zobaczyłam, że oferta się skończyła, jednak mój mąż zakpił z żony, która niby panikę sieje:

że nie ma, że koniec
że wyprzedane
że przepadło raz na zawsze
że juz się nic z tym nie da zrobić
że taka okazja sie nie powtórzy
że co to teraz będzie
że dzieci już nigdy ryby na oczy nie zobaczą
że nasze życie będzie szare 

(koniec cytatu) i wyszperał nową ;)
Kupiliśmy więc grupona i na hura polecieliśmy w sobotę wraz z kuzynostwem dzieci i ich rodzicami oglądać morskie stworzenia. Jakież było nasze zdziwienie, gdy kasjerka uświadomiła nas, że jak byk stoi na kartce, że grupon ważny od 1.03! No cóż - kupiliśmy bilety w cenie regularnej i heja na salony. 
Hania była urzeczona, choć dużych ryb się bała. Jaś był zainteresowany, choć nie można powiedzieć, żeby oniemiał z wrażenia, bo kiedy tylko nie spał, mruczał z zadowoleniem obserwując kolorowe stworzenia. 

Lubię wycieczki edukacyjne :) Byle częściej!


A teraz oferta specjalna - TARAM!


Chce kto naszego grupona? ;P
29.99 zamiast 48 zł za 2 bilety! 
(ważny od 1.03. - 30.04. 2014)












niedziela, 16 lutego 2014

niuch niuch

Woła mnie mąż do kuchni, w której kolacjują z Hanką i mówi: "Patrz". No więc patrzę, a on pyta Hankę trzymającą w ręku zawiniątko: "Haniu, kogo jest ta pieluszka?" Na co moje pierworodne podnosi flanelkę do nosa, wącha, wącha i... wydaje werdykt "AJA!"

Padłam.

Może zostanie specjalistą od win, albo będzie komponować zapachy - taki ma węch wyczulony!

Tym bardziej, że pieluszka owszem - Jasia - ale ostatnio używana była przez Hankę, więc ta musiała wyczuć zapach brata mimo tego, że pieluszka w międzyczasie była prana ;p Taaa. Tak się przejęła, że to flanelka Janka, że spać z nią nie chciała*.

*nie misiu, nie lala a pieluszka służy moim dzieciom w tuleniu się do snu. Osobiście nie rozumiem tego procesu i sama nie zasnęłabym z wetkniętym pod nos (a bywa, że i w nos) kawałkiem materiału.

czwartek, 13 lutego 2014

Hanka złośliwiec


Na Boże Narodzenie Hania dostała od nas kuchenkę. Z początku, ku mojemu rozczarowaniu, zamiast zaraz po odpakowaniu gotować wymyślne potrawy, uznała za lepszą zabawę przestawianie kosmetyków na toaletce cióć z miejsca na miejsce. Nadszedł jednak czas, że z dnia na dzień przy swym kulinarnym stanowisku Mała spędza coraz to więcej czasu. Jej wyobraźnia wyczynia najróżniejsze harce. Hania gotuje, soli, miksuje (podstawką do jajek na twardo), miesza, włącza ogień pod garnkiem, przelewa, dolewa i w końcu raczy swego wybrańca powstałym dziełem sztuki. Hojna jest - nie powiem! Potrafi podać matce obiad składający się z 5 dań. A spróbuj tylko odmówić dolewki soczku! (i tak ci doleje ;) Dobrze, że te dania są obecne na kolorowych talerzykach tylko w naszej wyobraźni, bo inaczej zamiast dalej ładnie chudnąć po ciążach, pięłabym się po kilogramach w górę niczym wykwalifikowany taternik. Dobrze, ale też i źle. 
Dla zrozumienia dlaczego źle, wypadałoby przedstawić tutaj pewien ciąg przyczynowo-skutkowy. Mianowicie: Hania kocha Jasia, a Jaś kocha Hanię. Hania troszczy się o swojego młodszego brata i chce się z nim bawić. Hania bawi się w gotowanie, więc żeby włączyć Jasia w swoje zajęcie, proponuje mu rolę karmionego. Jaś lubi jeść i na widok łyżeczki trzęsie się z daleka, otwierając buzię tak szeroko, jak tylko zawiasy pozwalają. 

Łyżeczka w dłoni Hani zaczyna wędrować w stronę ust Janka z odpowiednim komentarzem "aaaaaammmm" i nagle... tuż, tuż przy rozdziawionych usteczkach, przy oczach radosnych, przy policzkach roześmianych nadzieją na posiłek... gwałtownie nawraca do kubeczka, by po nabraniu nieistniejącej potrawy powtórzyć swój taniec.
Biedny Jasiu... patrzy to na łyżeczkę, to na siostrę nie rozumiejąc czemu ta go tak kusi, czemu nie przypłynęło do niego jakieś jabłuszko, tudzież marcheweczka...

No cóż - w sumie Hania bardzo chce karmić Janka także tymi realnymi potrawami, na co mama niechętnie się zgadza, więc pewnie cała ta sytuacja to najbardziej jej wina ;)


środa, 12 lutego 2014

bezinternecie i informacyjny misz-masz


Bezinternecie w naszym mieszkaniu zaczyna mnie silnie denerwować. Póki co uruchomiliśmy sobie jakieś łącze, które nie wiadomo czy i jak długo będzie działać - zobaczymy. A w głowie miałam tysiąc myśli, które tutaj chciałam spisać, a które obecnie odeszły hen hen daleko... i tyle po nich zostało.
Dziś będziecie mogli przeczytać tutaj misz-masz informacyjny z ostatniego, bliżej nieokreślonego okresu czasu ;)
Najważniejsza informacja to ta, że 8.02.2014 r. nasz mały Jan stał się pełnoprawnym członkiem Kościoła Katolickiego i wraz z chrztem przyjął imię Jan Wincenty. Tym samym jego patronami zostali Jan Vianey (gdyby ktoś pytał imieniny 4.08. ;) i Wincenty Pallotti, mój idol, obiekt zainteresowań i temat pracy magisterskiej (dla ciekawych, a niewiedzących pisanej na wydziale teologicznym UAM. Tak, tak - zawód teolog  :)


Był to niewątpliwie dzień przełomowy i za taki uznał go sam najbardziej zainteresowany, co zaznaczył nagłą potrzebą wypowiedzenia się. Całą Mszę Świętą gurzył, głośno pluł i wydawał z siebie wiele innych dźwięków, pilnie obserwując poczynania księdza i ciesząc się do rodziców. Nie mogliśmy wyjść z podziwu nad jego nowymi umiejętnościami. Pewnie właśnie w związku z tym ostatnio był nieco marudniejszy, bo ewidentnie mamy tu do czynienia ze skokiem rozwojowym. Rośnie nam chłopczyna, oj rośnie!
Jako, że puszczono plotę o mających nadejść mrozach do -35 st., już tydzień przed uroczystością zawitały do nas z daleka dwie ciocie, w tym chrzestna,. Jak zapewne mogliście się przekonać nie dość, że -35 stopni nigdzie w Polsce nie było, to wręcz przeciwnie, pogoda dopisała na medal. My jednak nie narzekamy - ciocie bardzo się przydały i do towarzystwa i do pomocy i do zabawy <3 Na chrzcinach ugościliśmy 30 osób i zwerbowaliśmy sobie moją mamę do pomocy z racji tego, że moje już 2-3 tygodniowe dolegliwości katarowo-kaszlowe się nasiliły i ledwie co miałam siły chodzić. 
Dziś nastąpiło cudowne polepszenie (w końcu wypada, żeby drugi antybiotyk w trakcie jednego przeziębienia zadziałał) i postanowiliśmy udać się na lans po bulwarze w Gdyni ;)
Pogoda wymarzona! Nie było nas w domu przez jakieś 3 godziny. Zaliczyliśmy plac zabaw, wymarzoną moją latte, drożdżówki, pączki i dłuuuugą wędrówkę. A że z racji udanego wypadu była we mnie energia, to wieczorem wybrałam się jeszcze na zwiedzanie sklepu z artykułami dziecięcymi i drobne w nim zakupy. Co jak co, ale wiadomo, że zakupy (szczególnie te udane) dają kobiecie dodatkowe pokłady energii ;) Tak więc dziś dzień miły i aktywny. 
A Hania mi się wybiera jutro z babcią do Wielkopolski. Babcia już przed przyjazdem próbowała mnie namówić do puszczenia córki na wakacje. Ale ja jakoś tak... boję się. Hania już nie raz zostawała z babcią i była z nią, kiedy ja byłam w szpitalu rodzić Jasia i niby wcale źle nie było, ale... To jednak nie jest 20 czy nawet 100 km. TO JEST 300 KM W JEDNĄ STRONĘ!!! Nie odważę się. Tym bardziej, że najwcześniej za tydzień mogłabym ją odebrać. Poza tym wytęskniłabym się szalenie! Z drugiej strony wizja odpoczynku i możliwości poświęcenia o wiele więcej czasu Jasiowi... Temat trzeba jeszcze kiedyś przemyśleć ;)