środa, 12 lutego 2014

bezinternecie i informacyjny misz-masz


Bezinternecie w naszym mieszkaniu zaczyna mnie silnie denerwować. Póki co uruchomiliśmy sobie jakieś łącze, które nie wiadomo czy i jak długo będzie działać - zobaczymy. A w głowie miałam tysiąc myśli, które tutaj chciałam spisać, a które obecnie odeszły hen hen daleko... i tyle po nich zostało.
Dziś będziecie mogli przeczytać tutaj misz-masz informacyjny z ostatniego, bliżej nieokreślonego okresu czasu ;)
Najważniejsza informacja to ta, że 8.02.2014 r. nasz mały Jan stał się pełnoprawnym członkiem Kościoła Katolickiego i wraz z chrztem przyjął imię Jan Wincenty. Tym samym jego patronami zostali Jan Vianey (gdyby ktoś pytał imieniny 4.08. ;) i Wincenty Pallotti, mój idol, obiekt zainteresowań i temat pracy magisterskiej (dla ciekawych, a niewiedzących pisanej na wydziale teologicznym UAM. Tak, tak - zawód teolog  :)


Był to niewątpliwie dzień przełomowy i za taki uznał go sam najbardziej zainteresowany, co zaznaczył nagłą potrzebą wypowiedzenia się. Całą Mszę Świętą gurzył, głośno pluł i wydawał z siebie wiele innych dźwięków, pilnie obserwując poczynania księdza i ciesząc się do rodziców. Nie mogliśmy wyjść z podziwu nad jego nowymi umiejętnościami. Pewnie właśnie w związku z tym ostatnio był nieco marudniejszy, bo ewidentnie mamy tu do czynienia ze skokiem rozwojowym. Rośnie nam chłopczyna, oj rośnie!
Jako, że puszczono plotę o mających nadejść mrozach do -35 st., już tydzień przed uroczystością zawitały do nas z daleka dwie ciocie, w tym chrzestna,. Jak zapewne mogliście się przekonać nie dość, że -35 stopni nigdzie w Polsce nie było, to wręcz przeciwnie, pogoda dopisała na medal. My jednak nie narzekamy - ciocie bardzo się przydały i do towarzystwa i do pomocy i do zabawy <3 Na chrzcinach ugościliśmy 30 osób i zwerbowaliśmy sobie moją mamę do pomocy z racji tego, że moje już 2-3 tygodniowe dolegliwości katarowo-kaszlowe się nasiliły i ledwie co miałam siły chodzić. 
Dziś nastąpiło cudowne polepszenie (w końcu wypada, żeby drugi antybiotyk w trakcie jednego przeziębienia zadziałał) i postanowiliśmy udać się na lans po bulwarze w Gdyni ;)
Pogoda wymarzona! Nie było nas w domu przez jakieś 3 godziny. Zaliczyliśmy plac zabaw, wymarzoną moją latte, drożdżówki, pączki i dłuuuugą wędrówkę. A że z racji udanego wypadu była we mnie energia, to wieczorem wybrałam się jeszcze na zwiedzanie sklepu z artykułami dziecięcymi i drobne w nim zakupy. Co jak co, ale wiadomo, że zakupy (szczególnie te udane) dają kobiecie dodatkowe pokłady energii ;) Tak więc dziś dzień miły i aktywny. 
A Hania mi się wybiera jutro z babcią do Wielkopolski. Babcia już przed przyjazdem próbowała mnie namówić do puszczenia córki na wakacje. Ale ja jakoś tak... boję się. Hania już nie raz zostawała z babcią i była z nią, kiedy ja byłam w szpitalu rodzić Jasia i niby wcale źle nie było, ale... To jednak nie jest 20 czy nawet 100 km. TO JEST 300 KM W JEDNĄ STRONĘ!!! Nie odważę się. Tym bardziej, że najwcześniej za tydzień mogłabym ją odebrać. Poza tym wytęskniłabym się szalenie! Z drugiej strony wizja odpoczynku i możliwości poświęcenia o wiele więcej czasu Jasiowi... Temat trzeba jeszcze kiedyś przemyśleć ;)



1 komentarz:

  1. Tak mi się ten tytuł bloga podoba, że go zapożyczyłam do tytułu mojego posta:) Może Wam się spodoba:) http://zyciezpasji.blogspot.com/2014/02/tupot-maych-stop.html

    OdpowiedzUsuń