piątek, 29 listopada 2013

głodomorro

Normalnie to człowiek się męczy:
albo fizycznie, bo wytrwanie na restrykcyjnej diecie wcale proste nie jest,
albo psychicznie, bo waga i wygląd odbiegają od słodkich marzeń.
Niektórych jednak te problemy po prostu nie dotyczą... 
Weźmy np. taką Hankę. Ledwo oczy otworzy już woła jeść. W ciągu dnia niewiele się zmienia.
Lubi wkąsić coś w południe, lubi też w popołudnie. Wieczór czy rano - bez różnicy. Ostatnio, jadąc z nią samochodem usłyszałam z tylnego siedzenia znów to słowo: "am". Oglądam się na mą córkę, co by jakoś na sprawę zareagować, a ona... śpi w najlepsze. ŚPI I CHCE JEŚĆ, ALBO ŚNI, ŻE JE, ALBO MOŻE ŻE JĄ GŁODZĘ? Bo przecież czasem trzeba odmówić kolejnego frykasa. Tak, bo moja córka wybredna jest i gust swój zna. 
- Haniu zjesz kaszę?
- Nie, KAPKAM (kanapka)
- Haniu, zjedz może jeszcze ziemniaki
- Nie, GÓRKA! (ogórka).
Dziś np. mała dostała wafelka, z zastrzeżeniem, że dostanie tylko jednego. Zjadła i w te pędy zaglądać na stół i wołać "ciacia". Mówię jej, że nie, że miał być tylko jeden! No i się zaczęły pielgrzymki co 5 minut do strudzonej odmowami matki i błagalne spojrzenia z rozbrajającą prośbą "jeden, jeden". Taaaa, Hanka uczy się nowych słów w najbardziej niespodziewanych przeze mnie sytuacjach.
Napisałam na początku, że Hani problem diety nie dotyczy - dokładnie tak właśnie jest. Waga od jakiś 3 miesięcy prawie nie drgnęła... I życzę mojej córce, żeby w przyszłości równie łatwo przychodziła jej przemiana materii ;) 
(ZARAZ JAŚ DOGONI HANIĘ! Brakuje mu tylko ok. 4,400 kg!)

Poza kwestiami dzieciowymi u nas temat przeprowadzki. To już moja 10! I niestety nie ostateczna...
Mieliśmy w planach tegoroczne święta spędzić już w naszym wymarzonym domu, ale mamy małe przesunięcie, z powodu papierologii (a jakżeby inaczej). Tak więc przyjdzie mi doświadczyć mieszkania w Gdyni ;) Póki co nie wiem czy będę miała stały dostęp do internetu, ale mam nadzieję, że co jakiś czas uda mi się przelać trochę słów o naszym życiu na tego bloga. Tak więc kto ciekawy - niech zagląda ;)


środa, 27 listopada 2013

2 miesiące Jasia

Z dnia na dzień piękniejszy - wróć - przystojniejszy! Jestem zakochana po uszy w jego oczach (uszach zresztą też ;). Długie rzęsy i to mądre, promienne spojrzenie, które wraz z częstymi i szerokimi uśmiechami mówią: "cieszę się, że do mnie mówisz". Taki jest mój, ważący 6600 g. Jaś. Dodatkowo: kochany, grzeczny i dzielny. Na wczorajszym szczepieniu niewiele płakał (szczególnie porównując ze starszą siostrą ;). Gaworzy często i dużo. Równie chętnie macha rękoma i nogami, cieszy się na widok kogoś, do kogo można by było zagadać. Fascynuje go każda nowa rzecz i Hanka tańcząca przed jego leżaczkiem. Jaś, to mały obserwator! ;) Należy tutaj także wspomnieć o jego niezwykłej sile, którą przekłada na dłuuuugie unoszenie główki w leżeniu na brzuchu. Po prostu, póki co - syn ideał ;)






poniedziałek, 25 listopada 2013

zawiało na biało

Zawiało na biało. Pierwszy śnieg tej jesieni i pierwsze nasze po nim bieganie. Ucieszyłam się jak dziecko, kiedy do mojej głowy wpadł pomysł, żeby dać się obsypać frunącym z nieba płatkom. Hania pomysłowi przyklasnęła i zaczęło się szperanie i szukanie kombinezonów, grubych czapek i szalików. W międzyczasie śnieg przestał sypać a Jaś chyba zgłodniał, co okazało się już po wyjściu z domu. Dopóki jednak wózek się toczył, nie było źle. Nie było źle.... aż Hania zakrzyknęła "apka", bo coś humor straciła i musiałam skopiować pomysł szwagierki, by wieźć Małą siedzącą w nogach Jankowych na wózku (modląc się, by mu tych nóżek nie połamała). Myślałam, że śnieg zrobi na niej większe wrażenie. Zrobił średnie. Ale kulki ze śniegu ulepione przez mamę i ślady pozostawiane przez nasze stopy jakoś dały radę :)

Witaj zimo! Błagam - tylko nie bądź pluchowata!






środa, 20 listopada 2013

ręce opadają

Ręce opadają, kiedy pomimo próśb, gróźb i innych słowno-minowo-gestowych wysiłków, komunikat nie trafia do odbiorcy. Wróć. Trafia, ale zostaje odesłany w takiej samej formie do nadawcy. Odbity jak piłeczka. Jakby "grochem o ścianę". Tyle, że ściana nie jest głucha a złośliwa. I ma ten swój uśmieszek w zanadrzu, co do szaleństwa doprowadza. Patrzy się i robi na złość. Patrzy się i śmieje w twarz, bo się nie posłuchało. Patrzy się... i robi wszystko, żebyś ty, matko zmęczona, też patrzyła, widziała co dziecię Twoje robi. Bo robi dużo i często... na przekór. Co gorsza, jako zabawę traktuje niesłuchanie się w kwestiach bezpieczeństwa. Chojrak mały. Bo co mu może się stać, kiedy biegusiem przez łóżko sunie? Przecież kiedy zawiesza się na kołysce, ta nie odjedzie na kółkach w dal wybijając zęby! Piec nagle przestanie być gorący, a wieszak na pranie nagle cudownie nabierze stabilności. Ech, zszargane nerwy moje - chyba muszę w aptece w melisę się zaopatrzyć.  


niedziela, 17 listopada 2013

chorobą jesień stoi


Jak nie jedno - to drugie, albo oboje naraz. Do tego dodać moje permanentne przeziębienie i chwilowe problemy z gardłem męża i mamy obraz tej jesieni. 
Niestety na zwykłych gilach z nosa się nie kończy. Ostatnio Jaś znów nawiedził szpital. 
Dziwna sprawa, ale trochę strachu było. 
Zeszłej soboty ulewaniom, a wręcz wymiotom nie było końca. Janek jadł i zaraz wszystko z niego wypływało. Do tego podejrzana zawartość pieluch i trafiliśmy do pediatry a następnie do szpitala nr 1 i szpitala nr 2. Po wykluczeniu w szpitalu nr 2 refluksu żołądkowego, mieliśmy wrócić do szpitala nr 1 na hospitalizację z powodu podejrzenia infekcji układu moczowego.
Przyznać się muszę, że zalecenia nie posłuchałam. Jaś nie miał gorączki, był radosny i sami lekarze wahali się, czy go przyjmować czy nie. Nie chciałam narażać go na niepotrzebne faszerowanie lekami i kontakt z chorymi dziećmi. Wróciliśmy do domu i zakupiliśmy sprzęt do wykonania badania moczu z posiewu i po odkażeniu rywanolem wszystkich miejsc niezbędnych zawieźliśmy próbkę do laboratorium. Wynik nieco przeraził naszego lekarza. Wyhodowano dwie bakterie, w tym jedną wyjątkową paskudę. Według opinii doktor, bakterii było zbyt wiele, by mogły się przedostać podczas pobierania próbki i ponownie trafiliśmy do szpitala na antybiotykoterapię. Po dwóch dniach wróciliśmy do domu, gdyż z ponowionego badania nic nie wyhodowano. Nie wiem co mam o tym myśleć, gdzie podziały się bakterie, skąd się wzięły w pierwszych wynikach - ale dobrze jest, jak jest ;) Tylko nadal nie wiemy co z tymi wzmożonymi ulewaniami, które chwilami wracają. 

Na koniec pochwalić muszę mojego syna ! Podczas "wakacji" na oddziale obrosłam w piórka. Jaś był ulubieńcem pielęgniarek, a jedną panią doktor, która ze studentami przyszła uczyć się dziecię badać, mocno zszokował. Oznajmiła swoim podopiecznym, że jak na 7- tygodniowe dziecko Jan zachowuje się bardzo dojrzale. Bo w tym wieku dzieci normalnie się nie uśmiechają w sposób świadomy tak jak to on robi i nie trzymają tak ładnie główki, jak to mój syn zaprezentował :) Małemu ewidentnie nie przeszkadzały kolejne pary rąk, które go dotykały, badały, mierzyły, rozciągały - wręcz przeciwnie: leżał zadowolony, prezentując swoje wdzięki, fikając nogami i zagajając rozmowę przesłodkim "a guuu", przeplatanym rzucanymi do jednej czy drugiej studentki uśmiechami. Taki z niego fajny facet - o! :)



wtorek, 12 listopada 2013

gaduła i zazdrośnik


No to już po wizycie wielkopolskich dziadków. Ja się leniłam całe 5 dni, za to mojego męża ten czas raczej dość zmęczył. I nie chodzi wcale o to, że "teściowa przyjechała" - nie, nie. Bardziej bym powiedziała, że temat teścia dotyczy ;) Mianowicie, kiedy panie i Jan, siedzieli sobie w domku, tudzież podróżowali to tu, to tam (lekarze, zakupy itp.), panowie okutani w stroje przywodzące na myśl teren skażony, bawili się szklaną watą. Tej zabawy jednak nie radzę zazdrościć ze względu na poranione wszelkie możliwe części ciała (w tym oczy), do których owa wata się przedostała. 
Dzieci me zaś zdążyły pozmieniać się nieco. Tak więc, Jan zaczął często i gęsto słać uśmiechy do swojego rozmówcy. Nie omieszka też odpowiedzieć przesłodkim "a guuuuu" każdemu, kto pojawi się w zasięgu jego twarzy i poświęci dziecku chwil parę. Pierwsze takowe sukcesy odnotowaliśmy już około 4 tygodnia jego życia, ale w ostatnich dniach zjawisko znacznie się nasiliło. Mały w sposób szczególny swoim zainteresowaniem darzy wielkopolską babcię, której zasada "do dziecka trzeba mówić byle co, byle dużo", najwidoczniej mu się podoba :)
Hania za to... hmmmm, jakby to określić... Hania ma etap powrotu do niemowlęctwa. 
Kładzie się na podłodze, udaje, że płacze i woła "apka, apka", albo przychodzi ze słodką miną i wbijając we mnie te wielkie oczyska, wymawia słowo "mama" z takim wdziękiem, że lody topnieją. Tym samym domaga się atencji, uwielbienia, wzięcia na ręce i całowania w każdy centymetr twarzy. Zjawisko nasila się szczególnie, kiedy na moich kolanach pojawia się Jaś, kiedy akurat zmieniam mu pieluchę, lub kiedy to muszę pędzić do niego - płaczącego, ulewającego, itp. Chyba zazdrość zaczyna wybijać do wierzchu...
Trochę się dziwię, bo Małej poświęca się baaaardzo dużo uwagi (wręcz mam czasem wyrzuty, że o wiele więcej niż obecnie Jasiowi), ale jak widać Hanka prawdopodobnie uważa, że atencja okazywana noworodkowi jest bardziej atrakcyjna, niż ta okazywana 15-miesięcznej dziewczynce. 


Na koniec dodać tylko chciałam, że podczas ciąży obawiałam się, że przyzwyczajona do nieco starszego dziecka, mogę kiedyś posadzić miesięcznego Janka na podłodze i zapomnieć, że nie siedzi, tudzież nakarmić go jakąś kaszką, itp. Tymczasem pewnego razu, niosę  Hanię na rękach, a ona tak się dziwnie patrzy... Po chwili zorientowałam się, że niosę ją jak noworodka, z podparciem dłonią główki i w ten sposób właśnie układam ją do snu. Z dwojga złego lepiej w tą stronę - co nie? ;)


mała Hania :)

poniedziałek, 4 listopada 2013

A-kreatywnie


Nie dość, że katar poblokował nam nosy, to poblokował też niektóre możliwości aktywnego spędzania czasu poza mieszkaniem i poblokował moją wyobraźnię. Tak więc siedzimy - zakatarzeni i znudzeni.
Z Hanią coraz lepiej. Zresztą katar nigdy nie przeszkadzał jej w aktywnym brojeniu. Z Jankiem - coraz gorzej. U niego wirus dopiero się rozwija. Charczy mu biednemu w małym nosku tak, że o spokojnym śnie zapomina nie tylko on, ale i ja. 


Tak więc snuję się po domu z kąta w kąt i cudem omijam futryny i ściany, które nie wiadomo skąd nagle pojawiają się na mojej drodze. Mam ochotę cały dzień wegetować z podpartą głową (najlepiej o miękką poduszkę w swoim własnym, prywatnym łóżku) i duszę się bo nie chcę kropli zbyt wielu stosować, co by Janek rykoszetem nie dostał. 
Ech jesieni, ty złota, piękna, polska jesieni...


ps.: Ale, ale! Już jutro mam zamiar wziąć się w garść i może coś kreatywnego wymyślimy ;)




niedziela, 3 listopada 2013

Oliwa zdobyta!

Już dłuższy czas o tym marzyłam :) Ale jak to często w życiu bywa, od marzeń do ich realizacji, droga wcale nie musi być łatwa. Już raz nawet byliśmy w drodze, ale deszcz pokrzyżował nam plany. Spacer poza miejscem zamieszkania ;) Bo choć tutaj i kury i koty i psy, to chciało mi się innego Gdańska - bardziej jesiennego, nastrojowego, ciekawego...  A gdzie można to wszystko osiągnaąć? W Parku Oliwskim! :D
Myślałam, że po porodzie to już klapa - marzenie pozostanie w sferze marzeń. Mąż ciągle to w pracy, to na budowie, a gdzie ja sama z dwójką dzieci...
Stwierdziłam jednak, że do odważnych świat należy - pożegnamy październik jak się patrzy! Wstałam rano, zjadłam śniadanie, stwierdziłam, że pogoda idealna, więc spakowałam dzieci, siebie, ciastka owsiane, które dzień wcześniej upiekłam, a które miały nam posłużyć jako przekąska na świeżym powietrzu i pojechaliśmy! :)
Hania chciała utknąć już przy bramie, gdzie spotkałyśmy pierwsze stado kaczek i gołębi. Jednak udało mi się namówić ją, by ruszyła dalej i tak przez prawie dwie godziny biegałyśmy po parku to tu, to tam. Jaś w tym czasie zażywał świeżego powietrza i wszyscy byli zadowoleni.
Hania wyhasała się za wszystkie czasy: poznała kilkoro dzieci, wyłudziła ciastko od nowej cioci, mimo, że przed chwilą zjadła swoje (kiedy jej się skończyło, obróciła się na pięcie i mimo, że już spory kawałek uszłyśmy, pognała w te pędy z powrotem krzycząc "ciocia, am!") , karmiła kaczki chlebem, raz po raz go podjadając i śmiała się w głos sunąc po dywanie z szeleszczących liści.
Ja w tym czasie popstrykałam sobie kilka zdjęć. A że Hankę musiałam mieć ciągle na uwadze, wózek trzeba było noga trzymać co by nie odjechał (toż to jednak nie Wielkopolska, gdzie takich problemów po prostu nie ma ;p), a jednocześnie próbowałam ogarnąć się z manualnymi ustawieniami, to zdjęcia powalającej jakości nie są - wybaczcie. Ja zaś na pewno z sentymentem będę do nich wracała - toż to moja pierwsza taka wyprawa! :)


















31.10.2013 r.