środa, 30 października 2013

(nie)wiedza

Wszystko miało być już ogarnięte. Miałam być matką, co żągluje butelkami, jedną ręką przewija, a drugą obiad gotuje, nogą sprząta podłogę, a zębami klocki ze starszym dzieckiem układa. Miałam... A tu się okazało, że zapomniałam...
Zapomniałam jak to jest być matką takiego malucha, co nie siedzi, nie chodzi, nie gada, ulewa, kupy robi w każdą pieluchę i płacze.
Moje macierzyństwo rosło razem z Hanią i mimo, że wydawało mi się, że wszystkie rozumy zjadłam - uczyć się muszę od nowa.
Wcale nie wiem czy ta krostka to potówka, czy krostka po prostu, nie wiem czy lepiej przewinąć pupę przed czy po jedzeniu, nie wiem czy teraz lepiej będzie nosić na ramieniu czy na rękach. Nie wiem.
A ta pupa - toż to dopiero wyzwanie. Zapomniałam, że można mieć tak małą pupę! A to, że ta akurat konkretna ma bonus w postaci siusiaka, sprawy wcale nie ułatwia, bo ja owszem - jako-tako wprawę mam, ale z dziewczynkami. A taki bonus rodzi kolejne trylion pytań. Jeszcze gdyby osoby, których się pytam/radzę, miały taki sam pogląd i udzielały takich samych odpowiedzi - ale gdzie tam!
I bądź tu mądry, kiedy rączka taka mała, że się człowiek chwycić boi, kiedy bródka się trzęsie, bo układ nerwowy taki w powijakach, kiedy oczy ufne, choć rodzic bezradny, kiedy włosy miękkie jak aksamit, a płacz serce przejmuje tak, że by się chciało rąbka nieba uchylić.
Uczyć się muszę wszystkiego od nowa, bo ta moja wiedza i doświadczenie gdzieś wyparowały w obliczu tak Małego Szczęścia.


poniedziałek, 28 października 2013

2 miesiąc Janka

Wraz z dniem, w którym upłynął pierwszy miesiąc życia Jana, wypłynęła mu z oka pierwsza łza.
Także pierwsze świadome uśmiechy przemykają po twarzy mojego synka. Początkowo nie chciałam w to uwierzyć, kiedy przedwczoraj ciocia Aga powiedziała mi, że Jaś się do nich uśmiechnął. Teraz wierzę, bo i mnie spotkał ten zaszczyt. Lubię jego oczy, które w ostatnich dniach coraz bardziej świadomie patrzą, śledząc powoli przesuwające się przedmioty, zachwycając się karuzelą nad kołyską, czy analizując twarz rodzica.
On lubi, kiedy się go tuli. Lubi, kiedy wieczorem rodzice zabierają go ze sobą na kanapę, czego wyraźnie się domaga. Sprawia mu przyjemność głaskanie jego małej główki i śpiewanie delikatnych piosenek.
Wraz z drugim miesiącem zaczął wydawać z siebie pierwsze dźwięki, które nie są pojękiwaniem i płakaniem, tylko czymś, co pewnie w niedługim czasie przemieni się w gurzenie :)
Duży Johny, jest naprawdę duży, wraz ze swoimi gramami i około 60 cm. Duży i silny, co przekłada się na zdolność długotrwałego utrzymywania główki w górze. Oprócz umiarkowanych w sile kolek, ulewania i tr\ymającej się nas żółtaczki, nie ma z nim większych problemów. Śpi więcej niż Hania w jego wieku, ale też częściej budzi się w nocy na jedzenie (co ok. 3 h). Jest cudny, wspaniały i co wszyscy podkreślają baaardzo męski ;)
Kocham go nad życie i cieszę się, że ubogacił swoją małą osóbką mój świat!
 



piątek, 25 października 2013

naleśniki i spacerowa eskapada

Kiedy jeszcze Jasiek był po drugiej stronie brzucha, myślałam, że posiadanie dwójki dzieci rok po roku, to jakiś niewyobrażalny wysiłek. Póki co, nie jest źle - zobaczymy co będzie za miesiąc, kiedy Janek skróci godziny snu ;)
Dziś wybraliśmy się na spacer w wersji hard. Mały w chuście, Mała na rowerku. Przeżyliśmy! :) Pomimo tego, że w trakcie wypadu Hanka z roweru koniecznie, ale to pilnie i natychmiast musiała zsiąść. Bo tak! 
Pogoniłyśmy się jeszcze po osiedlowych chodnikach, pozbierałyśmy trochę kamieni i szczęśliwie zmęczeni, przepraszam - zmęczone (bo czym niby Janek miałby się zmęczyć), wróciłyśmy do domu. Byłam zadowolona i dumna z nas, że ogarnęliśmy temat.
Jednak napisać muszę, że to, iż wyznałam, że nie jest tak źle jak się spodziewałam, nie oznacza, że jestem wyspana, zawsze tryskająca humorem i energią - o nie, nie!
Dziś poza wręcz idealnym spacerem, dzień dał mi się nieźle we znaki. Hania miała nastrój buntowniczki, której na zmianę naleśnik smakował i nie, która wierzgała nogami jak szalona prosto w mój zmaltretowany brzuch, kiedy próbowałam zmienić jej pieluchę, która mimo zmęczenia zasnąć nie chciała, itd. W tym samym czasie Janek to się nudził, to ulewał, to znów miał bóle brzuszka i pieluchę pełną po brzegi, o jego głodzie nie wspominając. Tak więc smażenie naleśników wypadło znacznie wyżej niż spacer w rankingu spraw trudnych do ogarnięcia z dwójką dzieci, gdyż wyglądało mniej więcej tak, jak obijanie się ćmy o ściany klosza przy suficie. Bieganiu między patelnią, Hankiem* a Jankiem nie było końca. 
Teraz jednak szczęśliwie zbliżamy się do momentu, kiedy po samodzielnym ogarnięciu kąpieli dzieci i stanu naszego mieszkania, będę mogła udać się na spoczynek nocny, by śnić o kolejnych udanych spacerach - być może na nieco większym terenie niż tutejsza okolica - o czym marzę, bo zaczynam czuć się klaustrofobicznie w mieszkaniu i jego okolicach.
A tak w ogóle, czy ktoś może mi powiedzieć na czym polega fenomen, że dzieci lepiej śpią w łóżku rodziców, na małym metrażu, niż w swoim własnym?

* specjalnie zostawiłam to słowo, gdyż doskonale obrazuje stan mojego umysłu. Chyba zmiksowała mi się Hania z Jankiem, co dało nowy twór "Hankiem", z którego uśmiałam się, poprawiając sobie nastrój tego wieczoru. Ot kolejny powód by pisać bloga ;)

wtorek, 22 października 2013

dziecięca wrażliwość

Takie małe, 15-miesięczne serduszko potrafi być bardzo wrażliwe. 
Wczoraj Hania przez przypadek, wymachując rękoma do muzyki, trąciła w główkę małego Jasia. 
Ten, nie spodziewając się niczego i słodko ssąc sobie mamine mleko, odskoczył od piersi i zakwilił delikatnie. Hania zaraz sama z siebie pogłaskała go baaardzo delikatnie po czuprynce. Ja ze spokojem wytłumaczyłam, że musi uważać, bo braciszek malutki itp. Nie krzyczałam, nie karałam. 
Jednak sam fakt, że dana sytuacja zaistniała musiał głęboko Małą przejąć. Po dłuższym czasie, kiedy ja nie pamiętałam już o przygodzie, Hania patrząc na mnie, trzymającą Janka w ramionach, znacząco zaczęła uderzać się ręką w głowę. Nie wiedziałam o co jej chodzi, w końcu dotarło! 
Ona nadal przeżywa to, co się stało. Podeszłam do niej, powiedziałam, że Jaś się nie gniewa, że trzeba uważać, ale nic takiego się nie stało i że braciszek na pewno bardzo ją kocha. Przytuliła go, on z moją pomocą pogładził ją ręką po policzku i sprawa załatwiona. Takie to mam wrażliwe dziecię! :)
A dziś Hanka ganiała nas co chwilę, kiedy tylko cichła melodia, żeby Jaśkowi nakręcać pozytywkę - no bo jak to tak Janek bez muzyki ma zostać?! :)
<3



sobota, 19 października 2013

rozbrykana 15-stka

Jak już tak liczę dni, miesiące, lata, to nie wypada pominąć dnia dzisiejszego, w którym to moja Mała córeczka kończy 15 miesięcy! <3

Dawno już nie było żadnego podsumowania co i jak u niej, więc co by nie rzucić w niepamięć pewnych jej osiągnięć, postanowiłam spisać co - nieco.
Tak więc:
Od pewnego czasu Hania nabrała pewnej świadomości swojej tożsamości i nie tylko reaguje na swoje imię, ale także używa go w odniesieniu do samej siebie, mówiąc np. że Hania chce coś dostać, mama ma Hanię wziąć na ręce, to Hania sama włączy światło, itp.

Porusza się już z wielką sprawnością, co dziś zauważyła sąsiadka z balkonu nad naszym ogrodem ;)

Kocha swojego brata ponad wszystko i jemu jedynemu nie wmawia, że jest inaczej, podczas gdy rodzicom na pytnie "kochasz mnie", odpowiada stanowcze "nie" (dobrze rozumiejąc znaczenie słów!).
W tym 15-tym miesiącu życia coś stało się z jej odwagą... Hanka "pójdę do każdego", zmieniła się w Hankę - "patrz na mnie, nie tykaj mnie". Sprawa ma się tak, że cierpią głównie mężczyźni. Płeć ta niezwykle Małą intryguje, jednak jak na prawdziwą kobietę przystało, facetów trzyma na dystans. Wszyscy wujkowie, dziadkowie i inni brodo-kłujący (oprócz taty ofkors!), mają na Hanię patrzeć, Hanię podziwiać, Hanię zaczepiać, ale niech tylko spróbują wziąć na kolano, dać buziaka, czy chociażby dotknąć! Niech też spróbują nie patrzeć!!!

Czytam sobie co powinno robić 15-miesięczne dziecko i dziwię się, bo wg autora tekstu, dla takiego malucha jak ktoś znika za drzwiami, to znika w ogóle. Hmm. Hania w tych sprawach wykazuje całkiem odmienne zdanie. Przykładem mogła być chociażby moja wizyta w szpitalu, czy to, że mimo, że babcia odjechała od nas już dość dawno, Hania wie, że można do niej zadzwonić. Wie też, że jak tata znika za pewnymi drzwiami w celu pobycia sam na sam w celach wiadomych, to można pod drzwiami stać  i nawoływać by się pospieszył. Gdy się jej człowiek schowa - to z wyrazem wielkiej zabawy na twarzy szuka tego kogoś, a nie wpada w panikę jak autor owego tekstu sugeruje. 
Lubi tańczyć, szczególnie kręcić się w kółko. Lubi śpiewać i żądać kategorycznie włączenia bajki (nasza ulubiona to świnka Peppa :).Baaaardzo lubi swoje klocki lego dla najmłodszych, którymi potrafi bawić się pół dnia! Nadal lubi oglądać książki, choć na szczęście już nie tak maniakalnie jak dotychczas. Cały dzień w kółko z tymi samymi pozycjami, zmienił się w rozsądną dawkę literatury ;)

Podoba jej się, kiedy recytuję wiersze. Szczególnie upodobała sobie Tuwima :D
Niestety nadal używa smoczka i (już mniej niestety) pieluszki do tulenia, kiedy zasypia. 

Sprawnie pije samodzielnie z kubka i dobrze idzie jej machanie łyżeczką. Nad wszystko ceni ogórki kiszone i mięcho. Nie tylko to po swojej matce odziedziczyła, bo po kim innym jak nie po mnie jest wielką gadułą, która sztukę używania języka przyswaja w tempie zawrotnym!? 



środa, 16 października 2013

spacery i inne okazje :)

Jak się okazało nie tylko rocznicę ślubu bym przegapiła, ale także (choć to o wiele mniej ważne) setny (100!) post, który wczoraj na tym blogu został napisany! :)
Piszę sobie tego bloga i myślę, że może kiedyś moje dzieci zechcą poczytać tu co nieco o sobie i naszym życiu, ale zanim zdążę ich dzieciństwo zapisać może się okazać, że notek jest tyle, iż sama ich ilość ich zniechęci.  trudno. Najwyżej będę czytała to sama ;)
Kiedy dowiedziałam się o tym, że po raz drugi zostanę mamą oprócz wiadomej radości, z dnia na dzień pojawiały się wątpliwości natury praktycznej. Jedną z nich było na przykład to, jak sobie poradzę ze spacerami.
Pomysły były różne. Rozważaliśmy dostawkę do wózka, na której Hania mogłaby stać podczas naszych wypraw. Przez długi czas braliśmy pod uwagę Buggypod, który umożliwiłby Małej siedzenie obok gondoli, a nawet w razie wielkiej potrzeby drzemkę. Rozważając szerokość takiego wehikułu po złożeniu, stwierdziliśmy, że jednak wózek z serii "bliźniaczy" lub "rok po roku" będzie najlepszym rozwiązaniem.
Stanęło na tym, że nie kupiliśmy nic, a to z powodu tego, że od dłuższego już czasu Hania ponad wózek ukochała własne nogi ;)
Póki co spacery nie wyglądają najgorzej. Córka dzielnie maszeruje z wojskowym "raz dwa lewa" (w jej wykonaniu jest to raczej "dwa, dwa, dwa"), któremu towarzyszy znaczny wymach nogi lewej, trzymając się wózka Jasia, ewentualnie odchodząc kawałek samodzielnie. Nie zwiewa, nie rozrabia (pomijając pokusę zrywania kwiatków sąsiadki ;) Czasem tylko zakrzyknie "opka" i uwiesi się mojej nogi tak, że chcąc zrobić nią krok, muszę oprócz ciężaru własnego ciała przesunąć jeszcze jedno ciałko. Tak więc wracam do rozważań na temat pomysłu nr 1 ;)
W tych spacerach ostatnio towarzyszą nam to rodzina, to znajomi. I tak raz Hania spacerowała za rękę z kuzynem (2,5-letnim), który szarmancko cmokał ją co chwila w dłoń i zrywał kwiatki, które wręczał z grzecznym "proszę, Hania". Drugi raz spacerowała z koleżanką Julką, z którą to kochają się, tulą, buziaki sobie dają, dopóki w grę nie wchodzi walka o kubek z piciem, tudzież pudełko po pomadce ochronnej ;)
Z pierwszego spaceru niestety zdjęć nie mam, za to drugi udało mi się po trosze uwiecznić ;)








wtorek, 15 października 2013

2

Wyskoczyła nie wiadomo skąd, niespodziewanie... Rozkrzyczana
i rozbiegana, czasem zapłakana, niedokładnie na guzik zapięta, rozczochrana jak poranne "dzień dobry", pełna ciepła i miłości, tupotu małych stóp i objęć lepkich rączek... druga rocznica naszego ślubu. 
I choć w natłoku spraw się nam o niej w tym roku jakoś tak zapomniało, to wzruszenie ściska za gardło, kiedy się o tych wspólnych dwóch latach pomyśli. Gdy się wyobrazi sobie, że mogliśmy się minąć, pójść inną drogą, trafić do innego tramwaju. Gdy się człowiek przestraszy, że mogła to być inna osoba, a nie ta, o której teraz się myśli jako o tej, którą Bóg przypisał na zawsze... aż do śmierci. Gdy się przypomni te wszystkie wspólne radości i smutki, narodziny dzieci, ich pierwsze sukcesy i upadki, gdy sobie człowiek przed oczami postawi ile to już razem osiągnęliśmy, z ilu trudnymi sprawami się uporaliśmy...
Gdy spojrzy się oczami wyobraźni w przyszłość, mając nadzieję, że wiele lat przed nami: wspólnych pobudek w nocy do płaczących dzieci, wspólnych poranków, śniadań, obiadów i mniej lub bardziej romantycznych kolacji, wspólnych zabaw z dziećmi, podróży, pracy, obowiązków, przyjemności i wspólnego milczenia we dwoje...
Można by dużo marzyć i wspominać, mówić o planach i oczekiwaniach, ale poza DZIĘKUJĘ i KOCHAM nie trzeba już nic więcej :)

zdj. B. R.

niedziela, 13 października 2013

miłość doda Ci skrzydeł


Minęły już ponad dwa tygodnie odkąd Janek jest po tej stronie brzucha. I powiem szczerze - padam na twarz. Niby normalna sprawa przy dwójce dzieci, ale przerażający jest fakt, że padam na twarz, mimo, że ogrom rzeczy przejęła na siebie moja mama, która (o zgrozo!), jutro wraca do Wlkp. Jeszcze parę dni temu się nie bałam. Sielanka - Hania w zasięgu ręki, Janek spał po 3 godziny, jadł i znów spał... Kto da radę jak nie ja?! Ale teraz...
Z Janka mały Głodzilla - chciałby jeść na okrągło, a jak już zje, to uleje pół porcji i znów mu mało. Niektórzy radzą - nie karmić. Ale jak tu przetrzymać takiego, co rzuca się z rozdziawioną gębusią w prawo i w lewo szukając czy może przypadkiem gdzieś tam za pieluszką, za zabawką, za ręką trzymającego, nie czai się MLEKO?! Poza tym lekarz mówił jasno - karmić. Karmić kiedy chce. Karmić nawet jak właśnie wylał z siebie całą zawartość, marnując cenny płyn, o który matka-karmicielka walczyła po dniach rozłąki. Karmić i czekać, aż dojrzeje układ pokarmowy.


No więc karmię. I czekam. Tyle, że to karmienie nie wygląda jak przy pierwszym dziecku - 10 minut ssania i po sprawie, później 3 godziny przerwy, a w nocy (o jakie to były piękne czasy!), tylko jedna pobudka. Karmię i karmię, Janek przysypia, ulewa, ma czkawkę, chce jeść dalej, karmię, kupa nr 1, przewijam, kupa nr 2, (mimo, że jeszcze nie dopięłam na dobre ubranka), przewijam, fontanna wiadomo czego, przewijam, ubieram, głodny, karmię, odbijam, ulewa, ciuch do przebrania.... I tak non stop. 
O dziwo, kiedy niedobrej matce zdarzy się przysnąć podczas nocnego, odbywanego na leżąco karmienia i Jankowi zdarzy się (jak zwykle) przysnąć też - nie dzieje się nic. Cisza, spokój, bez ulewania, pojękiwania, kupkowania... Sprawa komplikuje się dopiero, kiedy Syna mego tknie się choć opuszkiem palca w celu przeniesienia do kołyski. O ile jemu ewidentnie służy sen przy maminej piersi, o tyle jest to niebezpieczne i o tyle mamie jego sen takowy nie służy, bo czuwa, budzi się, niby śpi, a zmęczona bardziej niż gdyby nie spała. No więc zbiera resztki swych sił i przenosi Malca do kołyski i maraton zaczyna się od nowa...

W dodatku aura i pora roku nie poprawiają mojej kondycji. Każdego ranka, mimo, że stan rzeczy trwa już jakiś czas, budzi mnie Hania, a ja dziwię się, że tak wcześnie chce jej się wstawać, po czym dziwię się jeszcze bardziej, widząc, że zegar wskazuje JUŻ godzinę 8:00.
A od jutra popołudnia, spadają na mnie wszelkie inne, mniej i bardziej pachnące przyjemności związane z chowem dwójki, jakże uroczych Maluchów. I jak to zwykle bywa w takich sytuacjach - Hanka skróciła sobie ostatnio czas drzemki...
Tak więc... trzymajcie kciuki. Bo ja wiedziałam, że dzieci rok po roku to niezłe wyzwanie, ale co innego wiedzieć to "zanim", a co innego wiedzieć to "gdy się dzieje" :)

Na końcu pozostaje mi wierzyć, że ogromna miłość do moich dzieci doda mi skrzydeł i przefrunę nad codzienną monotonią i zmęczeniem niczym gołąbek pokoju - o!

Ps.: A na wtorek muszę się postarać. Aga S., która obiecała, że jak będę już miała dwójkę i zastanie mnie z ugotowanym obiadem, ogarniętym domem i pomalowanymi paznokciami postawi mi pomnik, wpada z wizytą! :)) 





czwartek, 10 października 2013

cz. 3 Hania

Chyba nikt się tego nie spodziewał, a na pewno nie ja ;)
Myślałam, że Hania będzie szlochać, krzyczeć, wariować... bo przecież mama ją opuściła.
A tu niespodzianka.
Kiedy dzwoniłam do mojej mamy, która na ten czas zgodziła się przyjechać i z wielką chęcią zajęła się swoją pierwszą wnuczką, słyszałam w tle roześmiany głos mojego dziecka, który nawoływał babcię do zabawy.
Rozmawiać ze mną przez telefon też za bardzo nie chciała, zdziwiona, że to mama a nie tata, tudzież dziadek jak to zazwyczaj bywało, po drugiej stronie słuchawki siedzi. Przecież z mamą nigdy wcześniej połączeń takowych nie nawiązywała.
Kiedy przyjechała po raz pierwszy w odwiedziny do szpitala - owszem - chciała siedzieć na moim łóżku szpitalnym i tuliła mnie raz po raz - ale jakoś bez szaleństw. Mimo obaw, do domu wracała równie pogodna, jak wtedy, kiedy z niego wyjeżdżała.
Owszem - gdybym wiedziała, że siedzi w domu i płacze za mną, byłoby mi o wiele trudniej przetrwać ten szpitalny czas, ale...
Przyznam się - zazdrość boleśnie kłuła mnie w żebra.
Kolejna wizyta po porodzie Jasia wyglądała już nieco inaczej.
Hania bardzo chciała być ze mną. Kiedy nagle wyszłam z sali odwiedzin, pędząc ile sił w poranionym brzuchu do mojego pokoju obawiając się pominięcia obchodu, Mała wybiegła za mną z ogromnym, rozpaczliwym płaczekm i okrzykiem "mama" na ustach.
Zrobiło mi się strasznie przykro. Bałam się momentu pożegnania.
Nie wiedziałam jak mądrą mam córkę! Wystarczyło wytłumaczyć, że mama jest jeszcze chora i musi spać w szpitalu, by zamiast krzyku przy rozstaniu wymienić jedynie buziaki i pomachać sobie na do widzenia.
Jak bardzo Hance brakowało mamy okazało się po moim pierwszym powrocie do domu. Zasypiająca do tej pory sama, wołała mnie do swojego pokoju i spoglądając raz po raz czy jestem spod opadających powiek, zasypiała uspokajana moim głosem. Wzruszenie ścisnęło mnie za gardło, kiedy w nocy obudziła się i pytającym głosem wołała "mama". W świetle nocnych lamp zobaczyłam tę bezcenną radość na jej twarzy, kiedy machała mi rączką ze swojego łóżeczka, a następnie układała swoją słodką główkę do snu.
O ile trudniej było pójść ponownie do szpitala, wiedząc, że ona jednak tęskni. Bolało mnie strasznie, że znów wystawię jej dziecięcą cierpliwość na próbę, że znów zabiorę jej siebie na nie wiadomo jak długo.
Hania znów okazała się dzielna. Co prawda z tego co opowiada moja mama, zaczęła o wiele mniej mówić. Na szczęście wraz z moim powrotem wraca nasza gaduła :)
Ostatnio Mała potrzebuje też dużo czułości. Podchodzi do nas, tuli się i mówi, że "ko" nas bardzo :) Hania "ko" też Jasia (ale przyznać trzeba, że dziś rano tuliła i "ko"-chała też swoją kanapkę na śniadanie).
Kiedy idzie na drzemkę, żegna się z każdym, ofiarując słodkiego buziaka. Zawsze pamięta też o swoim bracie, żądając, by umożliwić jej dostęp do niego, aby i on mógł zostać obdarowany mokrym całusem.
Czy jest zazdrosna?
Chyba powoli dociera do niej powaga zaistniałej sytuacji i... wydaje się być zazdrosna.
Nie okazuje tego jednak wobec Janka. To nam - dorosłym (bo przecież to nasza wina ;p) się obrywa.
Ze słodkiej Hani, zrobił się mały chochlik, który cały dzień szuka okazji, by zrobić komuś na złość.

Mam jednak nadzieję, że z biegiem czasu wszyscy przyzwyczaimy się do nowej sytuacji.
Bo przyznać trzeba, że chyba każde z nas jest teraz ciut bardziej zazdrosne. W końcu teraz czas trzeba dzielić na czworo a nie troje jak do tej pory ;)


środa, 9 października 2013

cz. 2 Szpital

Oczywiście to wszystko nie mogło być takie proste.
Plan był taki: odejście wód, ewentualnie porządne skurcze, przyjazd do szpitala, poród, dwie doby na położniczym i ukochany Dom.
Realia okazały się... hmmm... realiami.
Dokładnie w terminie porodu, jaki wyznaczono mi podczas pierwszego USG trafiłam do szpitala po standardowym KTG, jaki został wykonany w przychodni z podejrzeniem niewydolności łożyska.
Skończyło się na patologii ciąży, gdzie na szczęście termin porodu wyznaczany jest wg miesiączki i wyszło na to, że jestem już w 42 t.c.
Od 25 września zaczęło się wywoływanie Jasia na świat. Mało skuteczne... Wizja powtórki z poprzedniej ciąży wisiała nade mną. Z tym, że tym razem długi pobyt nie był straszny jedynie ze względu na tęsknotę za mężem, ale także za 14-miesięczną córeczką.
W końcu 26 września zabrano mnie na salę porodową i podano oksytocynę. Efekty - marne. Lekarz dyżurujący nie był mi łaskawy i nie chciał się zgodzić na przekłucie pęcherza płodowego. W zamian za to miał w planach faszerować mnie sztucznym hormonem. Zjawiła się jednak przyjazna położna, która wbrew decyzji lekarza poszczypała co było trzeba i odeszły wody (oficjalnie - samoistnie) ;) Powiem szczerze - na tamtą chwilę było to moje największe marzenie - czas, kiedy miałam poznać Jasia zbliżał się wielkimi krokami.
No i się zaczęło. Skurcze były coraz silniejsze, na salę mógł wejść M., a rozwarcie baaardzo powoli, jednak postępowało.
Po kilku godzinach zaczęłam odczuwać nadchodzący kres porodu - jak się okazało mylnie. Nikt jednak nie chciał mi wytłumaczyć dlaczego choć ja już chcę, a nawet muszę przeć, do wyparcia jeszcze nie ma nic, a raczej Nikogo.
Kolejne godziny to były istne tortury, podczas których wysłuchiwałam dobiegających z korytarza opowieści o planowanym ślubie drugiej położnej, podróży poślubnej, nowych aplikacjach na iPhona i kłopotach z siecią na położnictwie. Nie było chętnych by zajrzeć do mnie ciut częściej niż raz na pół godziny. Być może dlatego, że byli zajęci robieniem sobie zdjęć na tle wejścia do mojej sali...
Choć bardzo się starałam by w końcu nadszedł ten wymarzony moment, kiedy poczuję na swojej piersi ciężar własnego dziecka, kiedy pierwszy raz będę mogła go nakarmić, przytulić, spojrzeć w malutkie oczka, ten moment nie nadchodził.
W końcu, po ponad 8 godzinach od odejścia wód płodowych, zebrało się nade mną kilka osób, które po stwierdzeniu pewnych uszkodzeń na moim ciele, spadającego tętna Jasia i tego, że wstawić się w kanał dziecko nie chce, tudzież nie może, zdecydowało o cesarskim cięciu. Nie omieszkano jednak wcześniej stwierdzić, że nie ma we mnie woli walki i że gdybym tylko chciała....
Ich stosunek do mojej osoby zmienił się w momencie, kiedy otwarto mój brzuch.
"W życiu by pani nie urodziła".
Janek jak się okazało, nie dość, że pokaźnych rozmiarów, owinięty był pępowiną wokół szyi i barku.
Sympatyczny anastezjolog w odpowiedzi na moje zapytanie cierpliwie wyjaśnił mi, co by się ze mną stało kiedyś, kiedy nie znana była sztuka cesarskiego cięcia, albo gdybym nie była akurat w szpitalu. Wraz z pęknięciem macicy zarówno ja jak i Jaś stracilibyśmy życie, o ile wcześniej jego nie spotkało by to, co wpisano jako powód wykonania cięcia - "zagrażająca zamartwica płodu".
Na szczęście na tym etapie wszystko skończyło się dobrze. Jaś dostał 10/10 pkt.
Niestety cała ta sytuacja odebrała nam wiele pierwszych, tak oczekiwanych przeze mnie chwil.
Swojego synka widziałam tej nocy jedynie przez krótką chwilę, kiedy przystawiono na kilka sekund jego policzek do mojego. Był ciepły i miękki. Tak bardzo chciałam go przy sobie zatrzymać. Niestety, tę noc spędziliśmy osobno. Jak wygląda Jaś dowiedziałam się rano, kiedy odczytałam MMSa od męża, który mógł pójść za synem na oddział noworodkowy. Długie godziny czekałam by mi go przywieźli. Aż w końcu przed południem, udało nam się spotkać osobiście.
Jak inne było to spotkanie niż to sprzed roku z Hanią wie tylko ta matka, która przeżyła zarówno poród fizjologiczny jak i cesarskie cięcie.
Tyle spraw od początku stało nam na przeszkodzie i tyle było ich jeszcze przed nami.
Nasz pobyt w szpitalu przedłużył się z powodu konieczności przeprowadzenia badań w kierunku żółtaczki u Małego i podejrzenia zatorowości płucnej u mnie, która na szczęście została wykluczona.
Do domu wróciliśmy 1 października, jednak to nie koniec naszych przygód ze szpitalami...
Już tego dnia, mimo, że na obchodzie w szpitalu stwierdzono, że jestem zdrowa jak ryba, na mój brzuch wyszedł dziwny rumień. Kolejnym, niepokojącym objawem były nagłe bóle w brzuchu. Wezwana na wizytę domową z racji nasilającego się kaszlu p. dr. stwierdziła, że oprócz tego, że ze szpitala wyszłam z zapaleniem tchawicy mój brzuch prezentuje objawy powikłań pooperacyjnych. Przepisany antybiotyk, który te dwie sprawy miał rozwiązać nie przyniósł ukojenia na tyle, by kolejnego dnia nie zdecydować się wybrać na kontrolę do szpitala. Tym bardziej, że z rany zaczęła sączyć się krew.
Uprzejma pani dr z izby przyjęć stwierdziwszy alergię skórną od moich ubrań, odesłała mnie z kwitkiem. Na szczęście na oddziale chirurgicznym, mimo, iż początkowo odsyłali mnie z powrotem na nieszczęsną ulicę "K", znalazł się uprzejmy pan doktor, który zlecił mi USG i obejrzał brzuch. Z tymi wynikami wróciłam skąd przyszłam. Tym razem była inna lekarka, która na pierwszy rzut oka stwierdziła stan zapalny powłok brzusznych, który to potwierdzały wyniki z chirurgii.
Kolejne skierowanie do szpitala i obietnica, że przecież przyjmą mnie z dzieckiem, ale niestety nie u nich, bo miejsc brak. Po namowach pewnej osoby wróciliśmy do tego szpitala dnia kolejnego (mimo, że znów straszyli zatorami i zagrożeniem życia). Moja torba mieściła także ciuszki Jasia, którego miałam mieć możliwość mieć przy sobie i karmić.

Tu pojawiła się pierwsza niesłowność... W piątek 4 października  przyjęto mnie samą z perspektywą tygodniowego pobytu na oddziale z dala od dzieci. Na szczęście skończyło się wypisem w niedzielę, nakłutym brzuchem i strachem, że CRP z 242 (norma jest do 5) będzie spadało wiecznie.
Brzuch goi się nadal, a ja mam nadzieję, że to koniec moich przygód ze szpitalem na ten czas.
Jaś chowa się dobrze i z dnia na dzień wydaje się być przystojniejszy! :))








poniedziałek, 7 października 2013

Jan

Dużo by opowiadać...
A że historia ta jeszcze nie jest zakończona, opowieść zostanie podzielona na części.
Dziś część pierwsza - najbardziej radosna!

Oto Jan.
Przyszedł na świat 27 września 2013 roku, o godzinie 0:01 w Gdańsku.
W dniu narodzin ważył 4430 g. i mierzył 57 cm.
Otrzymał 10/10 p. w skali Apgar.
Nasze kolejne Małe Szczęście <3