wtorek, 31 marca 2015

od Kajfasza do Annasza


Z racji zbliżających się świąt przysłowie "Od Kajfasza do Annasza" będzie jak najbardziej na miejscu, na określenie naszych przygód z lekarzami. 
Rzecz dotyczy skóry naszych dzieci. Głównie z Hanią, walczymy od noworodka. Mała już w szpitalu dostała pierwszą wysypkę, w pierwszym miesiącu pojawiły się zmiany na uszach, w okolicach brwi, na policzkach, na tułowiu - prawie wszędzie. Zawyrokowano, że to skaza białkowa. Z racji tego, że zmiany łagodniały, kiedy nie piłam mleka i nie jadłam niczego, co zawierałoby choćby śladowe jego ilości (np. ciasta pieczonego na margarynie, w której było odrobinę masła), ściśle przestrzegałam diety. Nie pomagały delikole, dikoflory i inne enzymy i przeciwkolkowce oprócz tak słusznie zachwalanego Saab Simplexu. Na jesień, a w sposób szczególny na wiosnę zmiany się zaostrzały. Dwa lata temu Hania miała ostre zmiany na twarzy, niczym liszaje. Ale jak się okazało - to nie były liszaje. W zeszłym roku skóra również była podrażniona, a ten rok przywitaliśmy już rozdrapanymi do krwi swędzącymi miejscami, szorstką skórą i placami przypominającymi "liszaje". Dwa lata temu dermatolog odesłał nas do alergologa, alergolog z kwitkiem znów do dermatologa. Jeden kręcił głową na drugiego, że się nie zna i że jak tak można taką ignorancję przedstawiać. A my biegaliśmy kupując coraz to nowe płyny do kąpieli, maści, kremy, roztwory... 
W tym roku pomyślałam sobie: "Dobrze, że Jaś nie ma takich problemów". Jak na zawołanie - całe ciało szorstkie niczym tarka. Postanowiłam znów zawalczyć. Przez niepamięć trafiłam znów do tego samego alergologa, który ponownie próbował nas wysłać do dermatologa. Szczerze? Ta kobieta nie wzbudziła mojego zaufania dwa lata temu, więc i tym razem sceptycznie podchodziłam do tego co mówi. Jednak po moim sprawozdaniu o licznych pielgrzymkach i o tym, że dermatolodzy mówią, że to wykracza poza ich działkę, postanowiła zrobić badanie z krwi na obecność przeciwciał. I tu poproszę o fanfary. Na pobranie poszłam z marszu, z dwójką dzieci i dałam radę, I poproszę o owacje na stojąco dla pielęgniarki, która nas kuła - wszystkim życzę takich pielęgniarek. Niestety nawet Janek, który do ostatniego włącznie szczepienia w ogóle nie płakał, po kilku pobraniach krwi w trakcie naszego chorowania, przestał lubić igły i tak oto miałam dwójkę zapłakanych dzieci, którym się żyły pochowały i nie złagodziła tego ani super pielęgniarka, ani to, że sama, dobrowolnie, bez potrzeby oddałam się pod igłę, żeby świecić przykładem! :D 

I wiecie co... Byłam przekonana, że to dermatolog ma rację... A nie miał....
Tabela z wynikami: na 27 alergenów nie wykryto żadnych przeciwciał...
Pozostaje zrzucić to wszystko na wszechobecne i stwierdzane już chyba u większości społeczeństwa AZS (Atopowe Zapalenie Skóry), pogodzić się z tym i żyć. Niestety mam świadomość, że mi łatwo to powiedzieć, ale wytłumaczyć to dziecku, które płacze bo go "gilgocze skóra" już trudniej... :(


niedziela, 29 marca 2015

Dywan, czyli dwulatka w Kościele

Jak już zapewne wiecie, nasza Hania nie ma problemu z wyrażaniem własnego zdania. Jak pewnie większość dzieci pomiędzy drugim a trzecim rokiem życia, większość jej wypowiedzi opiera się na słowach "NIE", "CHCĘ", "NIE CHCĘ", które czasem (na szczęście coraz częściej, ubiera w grzeczniejsze formy). Tak więc nasza córka zdążyła przejść już pierwszy bunt wiary i z przytupem stwierdziła, że ona do Kościoła nie pójdzie. 
Jaka była radość matki - teolog, kiedy ostatnio Hania zażyczyła sobie własne Pismo Święte (dostała od naszych znajomych wersję dziecięcą), a dziś nie mogła się doczekać kiedy pojedziemy do Kościoła...

Tak, odkąd postanowiliśmy nieco obniżyć poziom i zaczęliśmy chodzić na Msze dziecięce, nasza 2-latka nie może się doczekać niedzielnej Mszy Św. Wystarczą bardziej zrozumiałe słowa, piosenki, chmara dzieci i... dywanik.
Dywanik w Kościele jest magiczny. Ważne, żeby choć jedną stopą na nim stać! Wtedy Hania czuje się prawdziwym uczestnikiem Mszy Św. i zazwyczaj przez cały czas grzecznie uczestniczy w modlitwie. 
Dziś z okazji Niedzieli Palmowej dywan wypełniony był po brzegi. Zanim się spostrzegłam, moja córka wskoczyła ochoczo na skraj dywanu, dostrzegła małą przerwę między dziećmi i już była w "centrum." Niestety czasem mylą się jej jeszcze kierunki i "z grzeczności" siada tyłem do ołtarza, a twarzą do pozostałych dzieci, pilnie obserwując ich zachowania i wykonywane gesty liturgiczne. Niezwykle fascynujące jest dla niej klaskanie w dłonie. Bywa, że jeszcze długo po powrocie do domu ćwiczy się w tej sztuce, bo (nie zdając sobie sprawy z efektu licznej grupy), chce klaskać tak głośno, jak dzieci w Kościele. 

Swoją drogą - pójście z dzieckiem do Kościoła często jawi się nam, wierzącym, jako nie lada wyzwanie. Warto znaleźć na to odpowiedni czas i miejsce, ale na pewno nie warto odkładać tego do czasu aż "dziecko będzie starsze". Dobrze jest, kiedy Malec ma szanse od początku uczestniczyć w życiu wspólnoty, do której należy i widzieć czym żyją jego rodzice.

No dobra - przyznaję - z Jasiem jeszcze nie jest tak kolorowo. Zazwyczaj musimy go gonić, gdyż pcha się wszędzie gdzie widzi schody i tak, albo próbuje wbić się do ministrantów, albo na ambonę - ewidentnie ciągnie go do służby ;)


czwartek, 26 marca 2015

rozkaz

"Uwaga - a teraz nie patrz! Rozkazała mi moja dwu i pół - letnia córka. Polecenie to oczywiście wywołało reakcję całkiem odwrotną i mimo, że zajęta byłam obsługą mojego synka, natychmiast spojrzałam w jej kierunku. Uwagę przykuł jej goły brzuch, na którym właśnie powstawał staranny tatuaż wykonywany niebieskim długopisem... I w takim momencie nie wiesz, czy cieszyć się, że nie posłuchałaś jej dobrej rady, czy żałować...

A u nas nieustannie choroby - tym razem wirus żołądkowo-jelitowy. Hurra.


piątek, 20 marca 2015

miód na serce


Na takie słowa czeka się całe życie :)


H: Mamo, dlaczego na mnie patrzysz?
Ja: Bo lubię - jesteś piękna!
(chwila ciszy)
H: Ja też lubię na Ciebie patrzeć. 

<3 <3 <3



A dziś byliśmy na pożegnalnym spotkaniu w przedszkolu.
Zdecydowaliśmy się przenieść Hanię do przedszkola niemalże po drugiej stronie ulicy, gdzie też od kwietnia poślemy Jasia do żłobka. Nie wiem kto bardziej był przejęty pożegnaniem.... chyba ja. Za bardzo się przywiązuję.... 
O nowym przedszkolu już wkrótce, bo jeśli to prawda co o nim piszą, to będzie o czym opowiadać! ;)
A na blogu też pojawią się nowości. Z racji, że blog siłą wewnętrznego rozpędu już dawno przestał być "rodzinnym", postanowiłam napisać coś więcej dla tych, którzy tak jak ja wychowują dzieci w Trójmieście i okolicach. Już wcześniej o tym myślałam, a dzisiejsze spotkanie ze znajomymi mnie w tym utwierdziło... SERIĘ "DZIECKO W TRÓJMIEŚCIE", czas zacząć ;)

poniedziałek, 16 marca 2015

Dlaczego Hani należy się bać?

- Mamo, ale jak będzie dzidzia i ona nie będzie chciała już być u Ciebie, to będzie u mnie ok?
- Ale jaka dzidzia, Haniu?
- No taka mała - będzie u Hani na rączkach, ok?
- No ale skąd ta dzidzia będzie?
- oO
- No skąd ta dzidzia, Haniu? Przyjedzie do nas, czy jak?
- yyyy Kupicie mi taką dzidzię? Taką, co się przewraca?!
- ?????????!!!!!!
Do rozmowy włączył się ojciec i mówi:
- Haniu, ale Ty masz już jednego brata i jak go traktujesz?
Hania: NIEDOOOOBRZEEEE! 


A my rozpoczęliśmy sezon tarasowo-ogrodowy. Taras jaki jest, większość wie. Zbite deski i palety euro, ale póki co wystarczy :) Ogród - jaki był, każdy wie... ale ambicje mamy go uporządkować, trawę zasiać, w akcesoria dzieciowe wyposażyć, marchewki posadzić. Dziś zakupiliśmy grabie, haczko/dziabki i rękawice - można zaczynać :)


czwartek, 12 marca 2015

myśli ulotne

Wracałam dziś do domu z kilkoma miłymi myślami. Po pierwsze, że w końcu weekend (tak! ja weekend zaczynam w czwartek), że w końcu nie będę musiała drzeć japki, że "CIIIIIISZAAAAAA MA BYYYYYĆ!", nie będę musiała zwracać uwagi na swoje jestestwo narażając dziennik na rozpadnięcie się na kawałki (ot uroki gimnazjum, w którym są, cytuję "takie miłe i fajne, bezproblemowe dzieciaki". Grzeczniejsze z nich pocieszają mnie: "nasza klasa tak zawsze! A by pani widziała co się na biologi dzieje! Tam pierwsza ławka nie słyszy co do nich pani prof. mówi, pani to sobie chociaż jakoś radzi"). Nie będę musiała ganiać na drugie piętro z torbą pełną książek i plecakiem z ciężkim laptopem, bo komputery w każdej sali miały być, ale wyparowały. Nie będę musiała zaraz po tym jak z zadyszką wdrapię się na to drugie piętro zbiegać z niego, gdyż stwierdziłam, że sala której szukam mieści się na piętrze niżej po przeciwnej stronie tego molocha. Nie będę musiała się przejmować tym, że część osób na religie nie chodzi "bo nie", a część co miała nie chodzić nagle stwierdziła, że (no właśnie, że co?!),  że jednak religia nie jest taka be i zaczynają chodzić, a chodzić nie mogą, bo kartka od rodziców, bo na świetlicy miejsce czeka, a oni bezprawnie w mojej klasie. 
Że na halówki pełno osób chętnych, nawet mi nazwę zmodyfikowali z KKF (Katolickie Kółko Filmowe), na SKKF (Super Katolickie Kółko Filmowe), a nie przyszedł NIKT! choć to w sumie dobrze, bo chyba znów, nie powiem jaka, grypa się u nas zadomowiła i osoba odpowiedzialna za filmu puszczanie wolała być wtedy w innym miejscu.

Kolejna moja myśl powędrowała do moich dzieci, a właściwie do słów mojego teścia, który obecnie się nimi zajmuje. Matki lubią się pławić w takich słowach, rozważać je i medytować, przywoływać na myśl moment ich wypowiedzenia i wszelkie okoliczności. Te magiczne słowa to: "są bardzo grzeczni". Tak bardzo chciałam wierzyć w te słowa, że moja myśl powędrowała zaraz do ostatnich dni i moich chwil z nimi spędzonych, i stwierdziłam, że rzeczywiście jakoś pokojowo żyjemy i że usłuchane jakieś takie i miłe i potulne...

Następne skojarzenie dotyczyło pysznego, świeżo wyciskanego, choć właściwie chyba wykręcanego soku, jaki tylko mój teść potrafi nakręcić, któremu żadne Cymesy i inne jednodniowe marchewkowe, burakowe, czy jabłkowe nie dorównują. Oczami wyobraźni widziałam ten sok w mojej szklance, a niezawodna pamięć smakowa przywołała wraz z potokiem śliny smakowy pejzaż do moich ust.

Jakże bolesna potrafi okazać się rzeczywistość. 
Po powrocie do domu okazało się, że moja córka ma wyjątkowo ciężki dzień i nie dość, że posłuszeństwa w niej ni krzty, to jeszcze sieje spustoszenie, co potwierdziła mi zaraz przy wejściu do salonu ściana, na której złowieszczo, trupio-blado spoglądała na mnie dziura po słonecznej farbie otoczona czerwonymi pręgami (owoce czerwonej farby z zabawki). Z racji tego jej nastroju, słowo cisza, (choć na szczęście już nie w takim natężeniu) pojawiło się ze 4 razy, a sok... 

I soku nie było, bo korba od maszyny okazała się złośliwa...





poniedziałek, 9 marca 2015

samodzielność

Samodzielność to bardzo ważna cecha. Dodaje pewności siebie, pozwala odnaleźć się w świecie i nie zginąć w tłumie. Samodzielność, to wyzwanie, które warto podjąć jak najwcześniej i zachęcić do tego swoje dzieci.
Samodzielności można uczyć w najróżniejszy sposób. My rozpoczęliśmy od nauki samodzielnego jedzenia. Kto śledzi bloga ten wie, że nasze maluchy długo zanim skończyły rok dostawały w rękę łyżeczkę czy widelec i tyle zjadły, ile same do buzi dostarczyły ;) A że szło im całkiem dobrze - nie trzeba było wiele pomagać. Rodzina i znajomi się dziwili, że Hania i Jaś tak dobrze i tak wcześnie radzą sobie przy stole, tak ładnie piją ze zwykłego kubka i tak ładnie same się karmią. Wielu ludzi nie waży się na to ryzyko przed ukończeniem przez dziecko pierwszego a nawet i drugiego roku życia i po części ich rozumiem. Kaszka na buzi, ubranku, podłodze, ścianach i Twoich włosach, to rzeczywiście nic przyjemnego. Warto jednak pamiętać, że "Nie od razu Kraków zbudowano", a "Gdzie drwa rąbią tam wióry lecą" :) 
Kolejna rzecz, to nauka samodzielnego sprzątania po sobie. Tę umiejętność, szczególnie przy Hani, bo z Jasiem jakoś nam bardziej niemrawo szło, zaczęliśmy kształtować również przed ukończeniem pierwszego roku życia. Owszem, pojawiają się bunty, ale grunt to dobra motywacja (lepiej nie pytajcie o moje metody ;p) Obecnie Hania lepiej wie, gdzie która zabawka powinna się znaleźć niż jej tata, a i gdy mamie zdarzy się w roztargnieniu pomyłka, zaraz mnie poprawia i się dziwi - że jak to tak mogłam nie wiedzieć?!
Samodzielne zakupy, to chyba przyjemność dla każdego dziecka. Problem w tym, że w marketach i Hania i Jaś chcą być baaaardzo samodzielni i zamiast jednego kosza na zakupy bywa, że mamy dwa. Janek oczywiście prze do przodu i taranuje wszystko co żywe lub po prostu stanęło na jego drodze na skróty, ale dumnie ciągnie swój kosz i tylko trzeba kontrolować co on tam pakuje. Czuję się przy tym jak matka patologiczna, bo współklienci często biadolą nad losem moich dzieci, że koszyk taki ciężki, że już się przecież ciągnąć nie da... Nie da, to się im tego koszyka z ręki wyrwać, bo rejwach na cały sklep! Nie odmawiam im też tej drobnej przyjemności, jaką jest wypakowywanie zakupów, co stanowi iście olimpijską konkurencję, w której jedyną zasadą jest wyciągnąć więcej od rodzeństwa, lub najlepiej pozbawić je tego przywileju. I uwaga - zakupowe nr jeden - samodzielne płacenie za chrupki! Już nawet sam Jaś wie co i jak i grzecznie, ze wszystkimi uprzejmościami potrafi zakup załatwić, wychodząc ze sklepu krzyknie "nienia", czyli do widzenia i tyle w tym temacie. Samodzielnie zakupione chrupki smakują najlepiej!
Takich "samodzielnych" dziedzin z życia moich dzieci mogłabym wymienić jeszcze kilka, ale przejdę do tej, która dzieje się ostatnio.
Gotowanie.
Janek od małego uwielbia mieszać w garach i z plastikowej kuchni korzysta więcej niż jej pierwotna właścicielka Hania. Oboje zaś garną się do blatu kuchennego, gdzie pichcą dorośli. Ulubioną ich czynnością jest oczywiście testowanie "tato, daj sprawdzę, czy kibaska jest dobra" (w wersji Jasiowej - "basia"). W drugiej kolejności, jest samodzielne przygotowywanie posiłków. Owszem, już wcześniej mieszali, przesiewali mąkę, odmierzali składniki i zagniatali ciasto, ale ostatnio...
ostatnio proszę Państwa przygotowali obiad!
Uwaga, uwaga - pomysł do ściągnięcia. (ze specjalnymi podziękowaniami dla Bartka B, który dawno, dawno temu zaserwował mi po raz pierwszy to danie) :)

Parówki w cieście francuskim!

Składniki:
ciasto francuskie,
parówki,
ser w plastrach
jajko
oregano lub bazylia
et voila!


Danie tak proste, że bez problemu wykonają to wasze maluchy.

Ciasto pokroiłam ja, reszta należała do nich. Wyposażeni w plastikowe noże (ciach), pokroili parówy, porozkładali ser na cieście, Hania pozwijała całość w ruloniki, ponacinali (z moją małą pomocą, gdyż przy cieście francuskim i tutaj plastikowy nóż się nie spisał), pomalowali rozbełtanym jajkiem i najmilsze i najfajniejsze - obficie poprószyli ziołami....
Smakowało wybornie (tak bardzo, że nie zdążyliśmy zrobić zdjęcia gotowym parówom, zanim zniknęły ;)

I uwaga, uwaga - Hania, która do tej pory utrzymywała, że dania tego nie lubi, zjadła je ze smakiem! :)




piątek, 6 marca 2015

boję się jej...

Hania je kanapkę z ogórkiem, który za nic w świecie nie chce się trzymać całości i zjeżdża na blat stoliczka. 
H: Ten ogórek jest złośliwy....NIE BĘDĘ TAKIEGO JADŁA!
W kuchni na blacie stał napój, który z racji tego, że był otwarty już dłuższy czas przeznaczony był do wylania. Za nim na parapecie stał tymbark w szklanej butelce - jak najbardziej dobry do spożycia.
Hania wskazując w tę stronę poprosiła mnie o picie, na co ja odpowiedziałam, że soczek jest już niedobry i trzeba go wylać.
Kiedy ja błogo nieświadoma niczego pojechałam na Zumbę, w domu rozegrała się następująca scenka:
Hania poprosiła o picie. Michał zaproponował jej tymbarka (który prędzej stał za zepsutym napojem). Hania wypiła napój ze smakiem po czym ze śmiertelnie poważną miną oznajmiła swemu ojcu:
"Dałeś mi zepsuty soczek - POWIEM MAMIE!"

TARAM.... Zaczynam się jej bać!

A teraz wieści dobre lub złe - jak kto woli. Mama M. "dorobiła się" własnego laptopa, w związku z czym istnieje szansa/ryzyko - że będzie mnie tu więcej :))))))