poniedziałek, 23 września 2013

"kaka"


Te dzieci to sprytne i przebiegłe są jednak. A jak potrafią zakombinować, żeby sobie życie uprościć! Dorosły mógłby się od nich uczyć ;)

Pamiętam moje początki z językiem angielskim. Strasznie irytował mnie to, że czasem jedno słowo miało tysiącpięćsetstodziewięćset znaczeń. Pomijam fakt, że i w naszym języku zdarzają się takie przypadki, gdyż w mowie ojczystej poruszamy się już przecież intuicyjnie!
Taka Hanka np. życia sobie nie utrudnia - nie wymyśla coraz to nowych konstrukcji gramatycznych, a czasów, jak chyba każdy roczniak, póki co nie używa w ogóle. W dodatku stworzyła kilka kategorii słownych i tego układu się trzyma. 
I tak ostatnio, wszystko co zawekowane zostało mianowane "górkiem", czyli ogórkiem.
Wszystko, co okrągłe lub owalne (jabłko, pomidor, itd.) zostało nazwane "jaja", czyli jajkiem.
Gorsza sprawa ze słowem "kaka", które znaczeń ma ze 100! Bowiem do tej kategorii Hania zaliczyła wszystkie inne wyrazy, które na "-ka" się kończą.
I tak "kaka", to może być:
-kaczKA
-lalKA
-skarpetKA
-kartKA
-czapKA
-kurKA

-itd., itp.

O cokolwiek nie zapytasz, co na "-ka" się kończy - ona pewna swojego zdania i wiedzy powie Ci, że to "kaka". 

Gorsza sprawa, gdy to ona z komunikatem pierwsza wychodzi - wtedy już tylko wyćwiczona w obserwacji i ocenie sytuacji osoba jest w stanie zrozumieć i z sensem odpowiedzieć, by dziecko nie patrzyło się na dorosłego jak na kogoś, kto wszelkiego wykształcenia i zdrowego rozumu jest pozbawiony, na co wskazuje fakt, że małego dziecka zrozumieć nie potrafi. O!

Z racji tego, że udało mi się uzyskać od rodziny kilka zdjęć z urodzin Hani i M., pochwalę się Wam, jakie upiekłam dla nich torty :)  - a co! 






czwartek, 19 września 2013

małe, podstępne, wredne...


Tak tak, ten tytuł posta napisany jest z myślą o mojej córeczce. 
Śpi sobie człowiek spokojnie, pogrążony w świecie marzeń, bez bólu, zmęczenia... 

Cieplutko, milutko... sielanka! Niczego się nie spodziewając, zmieniając pozycję wyciąga stopę poza kołdrę... 

I wtedy w sekundę dzieje się wszystko!
Podskakuje w górę, porywa stopę, wybudza się ze snu, z tej krainy marzeń, w której właśnie chciał się na drugi bok przełożyć... i tyle ze spania zostaje. 
A mały chochlik, śmiejąc się, wyciąga ponownie swą rączkę pomiędzy szczebelkami łóżeczka, by jeszcze raz, choć przez chwilę móc połaskotać rodzica w bosą stopę, wykrzykując przy tym swoje "gili, gili!"



Na koniec muszę jednak uzupełnić tytuł notki o przymiotnik: "kochane", bo dziś proszę Państwa, po raz pierwszy w swym 14 miesięcznym życiu (toż to dziś 19!), Hania poszła na drzemkę... na 3 godziny.... 


Pozostająca nadal w ciężkim szoku, wyłaskotana i o dziwo w miarę wyspana rodzicielka.


środa, 18 września 2013

piękna noc

A miała to być taka piękna noc...

Jaś postanowił zmienić swoje dotychczasowe położenie i przenieść nacisk na mniej bolesne dla mnie partie ciała, dzięki czemu całkiem dobrze mi się spało, a kiedy już potrzebowałam wstać z łóżka w związku z nieodłączną w 9 miesiącu ciąży potrzebą fizjologiczną, robiłam to w mniej niż 5 minut! ;p
To miała być taka piękna noc, kiedy człowiek następnego ranka wstaje wypoczęty, radosny i mimo zapowiadanego spadku ciśnienia ma ochotę żyć i działać.

Taaaa...

Jednak życie znów pokazało prawdziwość powiedzenia: "albo wóz, albo przewóz". Jak nie Janek - to Hanka.
Mała postanowiła z niewiadomo do końca jakich powodów popłakiwać co 5 minut, by zasypiającego na nowo z błogą miną rodzica wyrwać ze snu dźwiękową szpilką wbijaną wprost w środek mózgu.


Pocieszaliśmy, prosiliśmy, mlekiem poiliśmy... nic. 
Skapitulowałam około 3:00 i wzięłam małą do łóżka myśląc, że może dręczy ją jakiś koszmar senny i by się uspokoić potrzebuje naszej bliskości. 


Po 3 minutach spokojnego leżenia Hanka zaczęła wymachiwać swoim smukłym palcem pokazując co się na suficie i za oknem znajduje, a następnie stwierdziła, że nie tylko jej paluszek już wypoczął ale całe ciało i że pozycja horyzontalna już jej do szczęścia nie wystarcza... Postanowiła usiąść. Raz siadała tu, raz siadała tam. Raz łaskotała mamę, raz tatę. Raz wtykała palec do nosa mamie, raz tacie... "AAAAAAAAAAAA!" - słyszałam krzyk w mojej zmęczonej głowie i wydaje mi się, że taki sam dźwięk dobiegał z mózgu mojego zmęczonego męża. 
Po kilku prośbach, błaganiach, szlochach niemalże w stronę Hanki kierowanych, skapitulowałam po raz drugi i orzekłam - Mała wraca do łóżeczka, bo i tak nie śpi, a przynajmniej nie trzeba będzie czuwać by nie spadła nam za łóżko, albo nie zmasakrowała Jaśka w brzuchu. 


 Zasnęła... na krótko, by znów się obudzić i zapłakać i znów i znów... 
A dziś.... ciśnienie spada, Hanka od rana daje czadu, mój mózg paruje i jedyne o czym marzę to... drzemka.

A miała to być taka piękna noc...



A oto proszę Państwa Hanka uchwycona w momencie przymierzania się do zaatakowania rodzicielki niezwykle słokim (i mokrym) całusem :)


A tu już Hanka całuskowo-przyłapana :)

niedziela, 15 września 2013

kululu

Ponuro - szaro, buro, nijako...
Na szczęście dziś mieliśmy plany wyjściowe, a to za sprawą urodzin kuzyno-wujka.
Kręgle... Marzyłam o nich już długi czas...

Tym razem myślałam, że nie bardzo mogę grać, jednak obecna na sali Pani Doktor orzekła, że owszem, czemu nie - "najwyżej urodzi". Po tych słowach - dwa razy nie trzeba było mi mówić. Co prawda po wczorajszym, gorliwym sprzątaniu domu ledwo nogami powłóczę, ale cóż ;P Czego się nie robi "dla dzieci" ;)
Muszę powiedzieć, że nawet całkiem dobrze mi szło, co tylko potęgowało moją radość. Jednak chyba nic nie przebije radości Hani! Nie, nie - ona nie grała, tylko obserwowała, początkowo nawet czując się nieco zagubiona i przytłoczona gwarem, (później trzeba było za nią biegać tak się rozbrykała).

To stanie z boku wystarczyło, by małą osóbkę wypełniła niespożyta energia, którą przez całą podróż powrotną oraz czas przed pójściem spać wykorzystywała, by wciąż i wciąż opowiadać nam co widziała.
I tak najpierw w jej opowieści występuje słowo "kululu", po którym następuje sugestywny gest ręką, która rzuca niewidzialną kulę. Następnie Hania bije brawo, dając do zrozumienia, że się udało i że kula strąciła kręgle, co zostaje podkreślone dobitnym słowem "BAM!" I tak w kółko...
A spróbuj rodzicu tylko nie zauważyć opowieści na pół migowym językiem opowiedzianej, to Cię zaraz dziecię do porządku przywoła ;p

Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała dziś także tego, iż minął dokładnie rok od momentu, kiedy Hania przyjęła chrzest święty. 

Świadoma swojego małego święta nie jest pewnie w żaden sposób, ale trzeba przyznać, że dziś była w Kościele niemalże aniołem! :) Może podświadomość działa? :)
Wychowanie do odpowiedniego uczestnictwa we Mszy Świętej nie jest takie łatwe, jakim je sobie wyobrażałam zanim miałam dzieci. Jednak nasza konsekwencja i trwałe, jednoznaczne reguły póki co odnoszą sukces i z Mszy na Mszę jest coraz lepiej. Aż dziś Hania zawstydziła pewną parę, której córeczka całą Mszę kaskaderskie wygibasy wykonywała. Pod koniec mama (do tej pory nie reagująca), wzięła swoje dziecię na kolana (a miało może ze 2,5/3 lata) i wskazała Hanię jako przykład. Nie powiem - mimo, że starałam się nie zwracać uwagi na zaistniały fakt, duma mnie rozpierała. 
Pytanie jeszcze, czy obecny u nas stan rzeczy nie ulegnie zmianie i nie powróci chęć ucieczki, tym bardziej, że większość dzieci biega, skacze, rozmawia na głos, a jak wiadomo jeden maluch od drugiego gorszy być nie chce ;)
Hania już wie, że w Kościele robi się "Amen" i czasem nawet mi pokazuje jak powinnam się zachować ;p Tak samo reaguje na stojącą u nas ikonę, którą czasem w porywie emocji bierze w ręce, przychodzi z nią do mnie, kładzie (mówiąc delikatnie) na podłodze i składa ręce. Wiem, wiem - póki co są to odruchowe zachowania, ale od czegoś trzeba zacząć :)
No. 

Co do Janka - brak mi na niego słów póki co, więc oprócz tego, że jest to zaawansowana końcówka 39 tygodnia ciąży, nic nie napiszę.

sobota, 14 września 2013

wolna sobota

Taaaa :)
To miała być wolna sobota. Taką ją dla mnie zaplanował mój kochany mąż :*
Zabrał córkę i wraz ze swoim tatą pojechali w trzy pokolenia na działkę doglądnąć budowę i przy okazji zaprowadzić tam nieco ładu, pójść do pobliskiego lasku na grzyby i w ogóle. Ja w tym czasie miałam leżeć, pachnieć, czytać książkę, spać...
Ale sama sobie zaplanowałam coś zupełnie innego.
Przy sympatycznych dźwiękach z głośnika (polecam na takie "leniwe" soboty: http://www.youtube.com/watch?v=0SEg695ce3k), postanowiłam przymusić nieco Janka do pojawienia się w końcu na tym świecie. Zarządziłam dla siebie dość generalne porządki. Już od jakiegoś czasu omijałam odkurzanie i mycie podłóg (na rzecz męża :D), gdyż wywoływało to spinanie się brzucha. Owszem... kiedyś ;p
Bo dziś prawie nic nie poczułam, mimo, że chwilami sprzątałam po kolanach. Oczywiście wszystkie pozostałe cifowania, mycie lustra, itd. standardowo już nie działały, więc i dziś się cudów nie spodziewałam. Pokładałam nadzieję w podłogach... Ech. Jeszcze muszę chyba umyć okna. ;P Gorzej jak skończy się to ponownie kontuzją kręgosłupa, a porodu i tak nie wywołam ;p
Strasznie boję się oxytocyny! Oby się jednak mały zebrał zanim położą mnie na patalogię na tydzień i będą próbowali swoich magicznych sztuczek...
W ramach "wywoływania porodu", choć to miał być jedynie miły skutek uboczny, mieliśmy dziś zamiar być w Wielkopolsce, by świętować 25-lecie ślubu moich kochanych rodziców. Taka okazja... taka impreza... no cóż. Lekarze odradzają ze względu na Maleństwo więc... wieczór spędzę pewnie z kocem na kolanach, mężem u boku, przy jakimś sympatycznym filmie.. myśląc o rodzicach. 

No cóż. Pozostałą, pewnie już krótką chwilę samotności przeznaczę chyba jednak na książkę i chwilę relaksu. Mimo, że takie odpoczywanie jest baaardzo miłe, to kiedy się tak już zasiada po wysiłku, zaczyna się tęsknić za Hanką... 








czwartek, 12 września 2013

kuchenne rewolucje i nie tylko

Muszę coś napisać, co byście znów nie pomyśleli, że może jakimś cudem urodziłam. Ano nie. Nie urodziłam i lekarz wielkich szans nie daje, na rychły początek tego jakże pożądanego przeze mnie faktu. Owszem, skurcze się pojawiają, nawet na KTG nie mieściły się w ryzach na papierze, ale nic poza tym. NIC. Werdykt: "przykro mi Pani Moniko, obawiam się, że znów skończy się na wywoływaniu". No i z moich trzech marzeń ciążowych jedno poszło sobie biegać. Pozostało jeszcze tzw. "szczęśliwe rozwiązanie" (czyt. Jaś i ja szczęśliwi, uśmiechnięci i zdrowi), oraz szybki powrót we dwójkę do domu. Oby te się spełniły.

Skoro Jasia nie ma jeszcze po tej stronie brzucha, napiszę o Hance, co oczy, a właściwie oko ma jak malowane... zielonym cieniem do powiek... całkiem modny kolor ;) W każdym razie przechodzimy wszystkie tęczowe etapy w związku z opisywanym wcześniej upadkiem. Na szczęście Mała ma się coraz lepiej. Także wirus, który jej układ trawienny opanował został już prawie całkowicie przez nas poskromiony.

O dziwo nie trzeba było specjalnie wmuszać w dziecko słonego płynu z elektrolitami, a właściwie po kilku dawkach (łyżeczka co trzy minuty), Hania sama pięknie buzię otwierała, domagając się po każdej dawce oklasków od rodziców. 
Plus taki, że mąż mój w domu z nami od trzech dni, bo opiekę nad dzieckiem dostał. Z tego powodu i ja i Mała jesteśmy wielce uradowane, że możemy spędzić trochę więcej czasu z naszym mężczyzną ;)
Żeby zaś Hance się nie dłużyło podczas domowej kuracji, wymyślamy różne aktywności. Raz piekłyśmy ciasteczka, które Hania z wielkim upodobaniem malowała lukrem i posypywała kolorowymi pałeczkami. Ten etap wygrał niewątpliwie z ugniataniem ciasta, a nawet z wykrawaniem kształtów. W końcu posypkę można podjadać ;) Wczoraj zaś skleciliśmy na szybko namiot z koca, do którego wnętrza Hania wciągała mamę - olbrzymkę za nogi - bylebym z nią siedziała. Kiedy już udało mi się wpełznąć do środka, świeciłyśmy sobie w tym naszym schowku wiatraczkiem z lampkami, powciągałyśmy trochę zabawek, w tym projektor, z którego obrazy wyświetlałyśmy w tym naszym pseudo-namiocie... Mała była przeszczęśliwa, a mamie przypomniały się dawne czasy ;)
Tak to sobie chorujemy, oczekujemy Jasia i po prostu żyjemy :)



poniedziałek, 9 września 2013

Nie chcem, ale muszem

To chyba jakiś wewnętrzny imperatyw pcha moje dziecko do psot.

Od pamiętnego wypadku minęły zaledwie 3 dni, a Mała mimo moich upomnień, próśb, zakazów i nakazów, nic sobie nie robi z wysokości i "bawi" się w kotka i myszkę wstając z łobuzerskim uśmiechem na kanapie. 
I jak tu się nie martwić i nie złościć jednocześnie. Cierpliwości brakuje... 

Dodatkowa zmora - pchanie małych elementów do buzi. Małe zabawki Hania dostaje tylko kiedy bawimy się razem i mam ją na oku. Wtedy, nawet jeśli małej przyjdzie do głowy zjedzenie takowej kruszyny, mam możliwość szybkiej interwencji. Niestety Hania dobrze wie, co wolno a co nie i wyszukuje inne małe, a dostępne na codzień przedmioty (np. gumki do włosów), które z zapałem wkłada do buzi. Dziś, kiedy nie zauważyłam takiego faktu, bo akurat przez tą jedną setną sekundy patrzyłam gdzie indziej, Mała pofatygowała się do mnie, by pokazać co ma na języku i zwiać zaraz potem (oczywiście licząc na matczyny pościg). 

Kombinuje we wszystkie strony. Już kiedyś mi się zdawało, a dziś nabrałam pewności, że moje dziecię robi się małym manipulatorem. Siedzi w łóżeczku, obok którego stoi przewijak. Pcha palce pomiędzy elementy jednego i drugiego. Pierwszy raz zatroskana biegnę na ratunek. Za chwilę patrzę - powtórka z rozrywki. Dziś się okazało, że Mała doskonale umie sama dłoń wyjąć, a charakterystyczne "sapanie", mające oznaczać zbliżający się płacz, wywołuje już zanim paluchy w szparę wsadzi. 
Wydaje się, że to jest przypadek z serii: "nie chcem, ale muszem psocić". I co z tym fantem zrobić?
Postawić na dumę ze sprytu i przebiegłości potomka, czy na załamanie nerwowe z powodu nieskuteczności mych zabiegów wychowawczych?


niedziela, 8 września 2013

czas do przetrwania

Zamulać ani się zamartwiać nie lubię. Nie lubię mieć doła i ludzi wiecznie zdołowanych...
A jednak jakaś chandra mnie dopadła.

Przypuszczam, że jest to efekt dni poprzednich, wypełnionych stresem i nieustanną obserwacją córki, jej samopoczucia, reakcji na różne bodźce, wizyty w szpitalu, itp. 
Myślałam, że wystarczy kilka dni, że musi mi przejść przewrażliwienie, musi przejść chęć przytrzymywania jej by nie upadła nawet na prostej drodze. Jednak czas stresu się wydłuża. Przypałętało się jakieś wirusisko (prawdopodobnie). Dziś znów byliśmy u lekarza, aby ten zbadał małą i ocenił co to się dzieje z jej układem trawiennym. Dolegliwości dokuczliwe nawet dla dorosłego, więc nic dziwnego, że Hania chodzi i marudzi, dużo śpi, itd. Dobry objaw - woła co chwile "mniam, mniam", jednak zbyt długo jedzenie nie pozostaje na swoim miejscu. Od niedawna zaczęła na powrót urwisować, co mam nadzieję wróży szybki powrót do zdrowia. Obecnie pojechała z tatą obejrzeć postępy w budowie naszego domu, do czego ogromnie się paliła i z radością przyniosła swoje "buu" bym do drogi ją przygotowała. Kolejny promyk nadziei.
Już mi brakuje Hanki urwisa, bo Hanka w wersji chorej powoduje, że wszystko jest jakieś szaro-bure. 


Chyba ogólnie coś wisi w powietrzu bo tatę Hani bolą zatoki, a i ja nie czuję się jakoś tak "zdrowo". 
Trzeba wziąć się w garść, tudzież wziąć garść witamin i szybciuteńko się wyleczyć, bo jak to tak witać nowego członka rodziny psikając, prychając i nie wiadomo co jeszcze.

A my coraz bardziej niecierpliwi (choć w przeciągu tych trzech dni to nawet się cieszyłam, że Jaś jeszcze się nie zdecydował) i już naprawdę ostatnie guziki dopinamy. Tato Jasia, który puka do niego i próbuje siłą słowa przekonać go do wędrówki na ten świat, wczoraj przywiózł i złożył kołyskę, która jakimś cudem się u nas mieści. Mama Jasia już dawno przygotowała pościele i teraz wystarczy wszystko ładnie ubrać, przybrać, przystroić i Mały będzie miał swój mini kącik do spania :) 


Często rodzinnie się tulimy - już niemogę się doczekać, kiedy dojdzie dodatkowa osoba do obejmowania :)


Na zdjęciu Hanka ze swoim miesiem, o którym mówi, że jest psem "hał" ;)



sobota, 7 września 2013

rodzicielski horror

Niektórzy przypuszczają, że już urodziłam z powodu kilku dni ciszy na blogu. A ja właśnie nie. Bo Jaś jak i Hania uparci (po rodzicach).
Notka miała być wczoraj, jednak choć już robocza wersja była niemalże ukończona (pisałam na raty w chwilach drzemki małej, itp.) to nie zostanie w całości udostępniona. Wystarczy jej fragment, który zadziwiająco pasuje do tego, co stało się później w dniu jego napisania i moje do niego dzisiejsze dopowiedzenie.

Tak więc wczoraj pisałam:
"A u nas etap złośliwca.
Tzn. u Hanki, bo ja przecież złośliwa nigdy nie byłam, nie jestem i nie będę (a mój mąż wie o tym najlepiej ;p)
Chwilami do szaleństwa, dzielnie ukrywanego pod maską spokoju i opanowania, doprowadza mnie jej uśmiech od ucha do ucha i błysk w oku, kiedy po raz kolejny robi coś, co jest zakazane. Niestety jak to z dziećmi bywa, większość tych słodkich owoców, co ich rodzice zabraniają są zakazane z powodu idącego z nimi w parze zagrożenia."

A dziś dopiszę, że wczorajszy wieczór miał dla nas scenariusz horroru...
Tak jak wyżej napisane, Hanka uwielbia robić na złość, sprawdzając, czy dane zakazy na pewno obowiązują i czy dany ich punkt można choć odrobinę nagiąć. Próbuje różnych aktywności - kręcenie kurkami od pieca, wtykanie palcy do (zabezpieczonych na szczęście) kontaktów, klikania w klawiaturę zdezelowanego już komputera i...
I wchodzenie na fotel, na którym nie usiedzi, tylko z tym psotnym i doprowadzającym mnie do szału uśmiechem wstaje na nogi i czeka aż zwrócę uwagę, by usiąść na sekundę i czynność powtórzyć w zwolnionym tempie.
A ja owszem - reaguję za każdym razem.

Także wczoraj...
I może to nas zgubiło?
Po powtórzonej raz czy dwa razy prośbie, by dziecię na pupie jednak siadło, postanowiłam ruszyć moje zbolałe ciało i ściągnąć ją z wysokości, postawić na ziemię, stanowczym tonem po raz tysięczny wytłumaczyć, że nie wolno, że spadnie...
Nie zdążyłam.
Kiedy tylko wstałam z kanapy mała z wielką radością zaczęła się odsuwać, by pokazać, że bez walki się nie podda. Wystarczyły ułamki sekund bym znalazła się przy niej (nawet nie byłam świadoma, że jak się później okazało zahaczyłam o rzeczy stojące na ławie), a ona głową w dół poleciała na panele... Zapomniała gdzie jest? Poślizgnęła się? Nie wiem - za szybko to się działo. Pamiętam tylko jej dziką radość na twarzy, że robi na przekór, a następnie przerażenie w wielkich, kochanych oczach.
Choć zapamiętałam (zbyt) dobrze każdą chwilę, każdy jej wyraz twarzy i swoje przerażenie, wszystko działo się w ułamkach sekund.
Widziałam jak o podłogę uderza głowa, by później mogło przekręcić się a następnie upaść ciało. Przez setną sekundy wahałam się, czy jej w ogóle dotykać, gdyż w głowie setki scenariuszy i wyobrażeń o złamanym karku, uszkodzonym kręgosłupie, rozbitej głowie przesuwały się niczym w kinie.
Zaczęła płakać. Choć jak później stwierdziłam i tak było zbyt wcześnie na podjęcie wstępnej diagnozy, chwyciłam ją i mocno przytuliłam sprawdzając każdy centymetr ciała, który mógł ponieść obrażenia.
Mała ogromnie płakała, a ja modliłam się, żeby tylko nic jej nie było.
Kiedy widziałam, że jednak swobodnie rusza głową i ręgą, która też dość dziwnie się wygięła podczas upadku, że kontaktuje prosząc o jej pieluszkę, którą tuli do snu, odetchnęłam z ulgą. Dziwiła mnie tylko jej senność, ale starałam się myśleć, że to w związku z szokiem i męczącym płaczem. Położyłyśmy się na łóżku i tak przytulone powoli się wyciszałyśmy a mała przysypiała. Kiedy przyjechał M. podniosła się, co odebrałam za dobry objaw. Tuląc się do taty towarzyszyła mu przy obiedzie, jednak jeść nie chciała. Po chwili zaczęła płakać, pokasływać i zaczęły się wymioty. Wstępne moje uspokojenie się odeszło w niepamięć. W takich chwilach ból spowodowany rwą kulszową cudownie znika, kręgosłup staje się sprawny jak nigdy. W mgnieniu oka byłam przygotowana na wyjazd do szpitala, torba spakowana, mała przebrana. W samochodzie kolejne rewolucje żołądkowe. Byłam niemal przekonana, że to wstrząs mózgu i czułam, że Jaś tak samo jak ja to przeżywa.
W szpitalu mała powoli zaczęła się ożywiać, próbowała nawet zwiać z kolan taty. Wstępne badanie przyniosło dobre wieści, tak jak i RTG, na wynik którego niestety musieliśmy trochę czekać.
Po całej sprawie pozostała zapuchnięta jedna strona twarzy i moja trauma. Choć nie mam nikomu oprócz Hanki niczego do zarzucenia, teraz każdy jej gwałtowniejszy ruch, każde potknięcie, próba wejścia na łóżko/fotel jest dla mnie stresujące jak gdyby chodziło o wejście na Mont Everest bez zabezpieczenia. Potrzebuję kilku dni by ochłonąć...

Mam nadzieję, że Hania wyciągnie wnioski mimo swojego młodego wieku i zrozumie, że zakazy typu "nie wolno, bo spadniesz" nie są stawiane jej na przekór, a jedynie w trosce.
Pewnie nigdy nie zapomnę tego wieczoru, mam tylko nadzieję, że obraz spadającej z fotela, ukochanej osoby i jej przerażonej miny nieco się zatrze. 

Nawet wolę nie myśleć co byłoby gdyby...

wtorek, 3 września 2013

lisia przebiegłość

Zadziwia mnie. Nieustannie.
Dziś jednak pobiła wszelkie rekordy przebiegłości, przemyślności i wszelkiego "prze-" jak na swój wiek.
Skype - rozmowa z babciami i ciociami. Hanka co jakiś czas próbuje dostać się do klawiatury komputera w celu wiadomym. Oczywiście mała dobrze wie, że zakaz, że nie wolno. Kręci się, gada trochę z naszymi rozmówczyniami, po jakimś czasie ciągnie mnie za rękę. Wstaję - idę. Mała puszcza moją dłoń na środku pokoju i pędem do komputera "poklikać". Przychodzę - zakazuję, siadam. Mała mnie znów za rękę. Ja z ciekawości idę zobaczyć co tym razem. Ponownie zostaję porzucona na środku salonu, a mała w te pędy do klawiatury.
No nie powiem - dziecko mam bystre ;p Aż strach....


A na zdjęciu Hanka głodomór - po licznych świętach, okazjach i bezokazjach staramy się wrócić do reguły 5 posiłków bez podjadania. Mała ostro walczy wykrzykując swoje "mniam, mniam" i targając fotelik bliżej stołu - ale mama się nie daje, a przynajmniej stara ;p

poniedziałek, 2 września 2013

własne zdanie :)

Przyjechali - pojechali. Smutno się zrobiło, ja nadal w dwupaku a Hanka...
A Hanka znów w kolejny etap rozwoju wskoczyła :)
Mianowicie podczas tego weekendu zaobserwowaliśmy znaczne postępy w komunikacji! Mała próbuje już budować pierwsze zdania. Zazwyczaj jest to zdanie dwuczłonowe. 
Np.: "mniam, mniam - nie" - czyli skończyło się jedzenie.
"dziadzia - kuku" - pokaż mi się dziadku (wyjdź już z tego pokoju/toalety, itp.)
"tata - bruuum" - tata pojechał. 

Co do dziadka i babci - babcia stanowiła obiekt jej adoracji. To do babci chciała na ręce, to babci spokojnie leżała na przewijaku, z babcią chciała chodzić na spacery - babcia :)
A dziadek - dopominała się o niego kiedy tylko znikał z oczu, dziadek musiał patrzeć i chwalić kiedy coś udało jej się zrobić, dziadek musiał być pod ręką, ale... Ale jakoś tak do dziadka chodzić nie chciała - tak, jakby się go nieco wstydziła?
W każdym razie kiedy wyszedł za drzwi, by udać się w drogę powrotną po wspólnym weekendzie, to jego pierwszego z ogromnym smutkiem w głosie wołała, a dziś już zarządała sobie jego głosu w słuchawce. 
Szkoda, że dzielą nas takie ogromne odległości.