środa, 14 stycznia 2015

a to było tak...

Od zawsze* marzyłam o rodzinie. Godzinami bawiłam się w dom i godzinami rozmyślałam o moim przyszłym życiu. Marzyłam, że będzie to życie w pięknym domku z ogrodem, kominkiem i wielkim oknem w kuchni**. W moich marzeniach słyszałam roześmiane głosy dzieci i widziałam mojego męża, który czule całuje mnie w czoło. Byłam tak zdesperowana i nastawiona na posiadanie rodziny, że jeszcze jako nastolatka zaczęłam się martwić, że "kurka chyba zostanę starą panną" ;) Ci, którzy mnie znają z okresu liceum, pamiętają zapewne dobrze moje modlitwy o dobrego męża. Spotkania Szkoły Jezusa u sióstr Pallottynek w Gnieźnie czy spotkania w ECS Mogilno wypełnione były moimi westchnieniami, żeby za żadne skarby Bóg nie dał mi ominąć tego jedynego. 
I nie dał! :) 
Za to zaplanował, że zamiast spędzać "studenckiego" sylwestra gdzieś u kogos na domówce (studenci teologii też potrafią się dobrze bawić - uwierzcie ;), na przełomie roku 2008 i 2009, wylądowałam w Brukseli, a dokładnie to w Tervuren na spotkaniu modlitewnym braci z Taize. To nie mógł być przypadek! W tej samej miejscowości oprócz Włochów, Czechów, Polaków i kilku jeszcze narodowości mieli nocować Hiszpanie. Traf chciał, że w ostatniej chwili zamienili ich grupę na kolejną grupę z Polski - z Gdańska. Natknęliśmy się na nich już w tramwaju. Trudno było ich nie zauważyć. Tył bimbaja odznaczał się żywotnością, żarcikami i chichotami. Pierszy kontakt, pierwsza wymiana zdań, ale jeszcze nie z NIM. JEGO poznałam w kolejce do zapisów na nocleg i grupę dyskusyjną. Wraz z pewnym panem M. wyróżniał się ze swojej grupy. Zabawny, ale nie śmieszny, uprzejmy i pomocny i co najważniejsze - wydawał się być w okolicach mojego wieku (o ja naiwna!);) Poza tym, miał cechę, którą miał każdy z moich wyimaginowanych mężów - był wierzący.
On miał gitarę, ja umiałam śpiewać, więc zaciągnęli nas do oprawy muzycznej. Od słowa do słowa, od spotkania do spotkania wydawał mi się coraz bardziej sympatyczny. 
 Ta znajomość od początku nie była łatwa ;) Znajomi z mojej "paczki" (pozdrowienia jeśli ktoś z Was czyta!), nie byli zbyt przychylni rozbawionej, w przeważającej części, grupie z Gdańska. Powiem krótko: omijali Gdańsk szerokim łukiem i na nic zdawały się moje propozycje, by się przyłączyć i np razem pozwiedzać okolice. Nie, to nie - sama się przyłączyłam i przyznać muszę, że to była jedna z lepszych decyzji w moim życiu :) Tamtego wieczoru spędziłam miło czas rozmawiając i zwiedzając okolice. Wtedy przez chwilkę przemnęła mi przez głowę pewna myśl, którą zaraz stłamsiłam w sobie mówiąc: "impossible!" Przecież ja, nadal nieszczęśliwie w innym zakochana (a może nawet w dwóch) Wielkopolanka, on Gdańszczanin - nieeeeeeeeeee!
I tylko z tego powodu, by się utwierdzić w tym, że sytuacja jest beznadziejna i nie ma co rozmyślać, że taki fajny i sympatyczny (mimo, że starszy niż przypuszczałam), mógłby być dla mnie kimś więcej niż wspomnieniem z wyjazdu, zaprosiłam zarówno jednego M jak i drugiego do Poznania. Zaproszenie było oczywiście wystosowane tylko po to, żeby chłopcy mogli poznać miasto przed kolejnym Taize, które własnie w Poznaniu miało miejsce!
O dziwo przyjechali. Na weekend. Walentynkowy. Od razu zaciągnęłam mojego przyszłego męża do pracy i został wytypowany jako gitarzysta w naszym niewielkim składzie do gry na ślubie. Po drodze wizyta w moim domu rodzinnym, zaproszenie do rewizyty i tyle. Nadal wielka niewiadoma. 

I kto by pomyślał, że moja rodzona mama, którą na kolanach było trzeba błagać i przekonywać, że to bezpieczne, że rozsądne, kiedy tylko wyjeżdżałam na jakikolwiek wyjazd, wycieczkę, itd. i moja babcia, której przekonywać nie było trzeba, ale której poglądy, jako, że to moja babcia, jednak trochę znam ;), same namawiały mnie do wyjazdu do Gdańska! Ja Wam mówię - to przez tę gitarę! Omamił je ;) 
Pojechałam w weekend z Dniem Kobiet, co by tradycji spotkań okołoświątecznych stało się zadość. 


Z racji odległości mierzącej 300 km pewne sprawy musiały dziać się szybko. Szybko poznaliśmy swoich rodziców, szybko musieliśmy ustosunkować się do tego, czy ciągniemy tę znajomość i szybko się w sobie zakochiwaliśmy. A na pewno ja - po uszy!
Wizyty co dwa tygodnie, a w końcu co tydzień, setki, przegadanych przez telefon godzin, tysiące wysłanych wiadomości... Coś było trzeba z tym zrobić. Po drugim roku studiów postanowiłam przenieść się do Gdańska. Mnie, jako studentce było łatwiej. Gdańsk, to cudne miasto. Trudno było jednak się przestawić i przestać chorobliwie tęsknić za Wielkopolską. Trójmiasto mnie nieco dusiło. Górki, pagórki, wysokie zabudowania, a ja Wielkopolanka, która z okna swojego pokoju mogła dostrzec horyzont. Ale co to znaczyło w porównaniu z tym, że teraz mogliśmy spędzać więcej czasu razem!? Później były pierwsze sprzeczki, pierwsze opadnięcie łusek z oczu, odkrycie szokujących prawd o sobie i piesza pielgrzymka na Jasną Górę - ona była chyba decydująca, choć tak po ludzku to była moja najgorsza z (6?) pielgrzymek. Grrrrrr. :) Cóż - trzeba się było dotrzeć ;D Później Michał przemycił w pudełku po laptopie róże doniczkowe dla mojej mamy, whisky dla taty i długą różę dla mnie. W pociągu niczego nieświadoma podpijałam mu wodę mineralną i irytowałam się, że z niego taki samolub, że się dzielić nie chce. A on tę wodę wiózł, żeby w nocy podlać kwiaty. Bo jak to tak uwiędłe na zaręczyny wręczyć? Ten dzień wiele razy do dziś odtwarzałam w swojej pamięci. I każdej życzę takich zaręczyn, jak moje! Po roku (bez 2  dni) był ślub. Najpiękniejszy. Piękniejszego nie miałam nawet w swoich marzeniach! Nic w tym dniu bym nie zmieniła. 
A później pojawiła się Hania, która swoim sześciotygodniowym istnieniem sprawiła, że do dziś nie mogę zdzierżyć wybranego przez siebie zapachu, który mąż kupił mi w podróży poślubnej. 
Tak oto wygląda nasza historia, od początku do momentu usłyszenia tupotu małych stóp :) A post dedykowany jest z życzeniami szczęścia dla p. Zosi, która o niego prosiła :)


*z wyjątkiem momentu, kiedy jak większości pewnie "religijnych" nastolatek, zdawało mi się, że pójdę do zakonu ;)
** kiedy byłam mała marzyłam, że ten dom wybuduję na ogrodzie mojej chrzestnej - tak lubiłam spędzać u niej czas!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz