środa, 4 czerwca 2014

lizus

Moja córka to lizus. Ale nie! Ona nie podlizuje się mi, nie spełnia
z pośpiechem moich poleceń, ba, nawet ich nie słucha! (czego przykładem był wczorajszy dzień, który przyspożył mi z pewnością kolejnej kępki siwych włosów. 
Ona jest lizusem obiadowym! A było to tak:
Chcąc uniknąć konfliktowych sytuacji i konieczności przerywania przygotowywania obiadu w celu wyciągnięcia Hanki po raz setny z Jasiowego łóżeczka (tak, tak - nauczyła się tam wchodzić SAMA), zaproponowałam córce, że pomoże mi przygotowywać obiad.
W planach: cannelloni mięsno-szpinakowe z sosem pomidorowo-beszamelowym, (wyszło wyborne nieskromnie mówiąc ;). Jej zadaniem było wyjmowanie makaronu z pudełka i podawanie mi do faszerowania. 
Pierwsze podanie - bez zarzutu. Drugi makaron został nadgryziony. Trzecim makaronem postanowiła spróbować sosu pomidorowego, który zgodnie z przepisem był wylany na dno naczynia żaroodpornego. Ja dostałam komplement, że sos dobry, Hania dostała reprymendę, że nie ma maczać rurki w sosie, a tym bardziej nie ma jej oblizywać!
Prośba nie pomogła. Oblizała czwartą rurkę, zamoczyła piątą i szóstą i nagle oznajmiła mi: "Ten był już lizany mamusiu" i sięgnęła po następny makaron. No tak - w końcu po kimś to ma, że brzydzi się nawet po sobie (żeby nie zdradzać tajemnic rodzinnych zdradzę tylko, że nie po mnie ;p)

Przed snem wraz z Michałem ogląda jedną ze swoich ulubionych książek, która opowiada historię Noego i potopu. Wśród licznych zwierząt wyliczają: "tutaj struś, a tutaj paw...", na co Hanka wystrzela: "pif paw!" :)

Aby udowodić Wam, że jestem zdolna nie tylko do narzekania na dni istnie apokaliptyczne, jak ten wczorajszy, napiszę, że dzisiejszy dzień był super. Był super do tego stopnia, że Hanka odzyskała zabranego karnie "osioła" i pewnie odzyska też klocki lego. 
Przypomniało mi się, że w garażu mam schowane trochę zabawek "kuchennych" przeznaczonych do zabawy na zewnątrz. Wyniosłam je dziś Hance na dwór i to była moja najlepsza decyzja podjęta w tym miesiącu :) Bawiła się chyba dwie, czy trzy godziny. Ja wypiłam hektolitry piaskowej kawy, zjadłam 10-daniowy obiad i siorbałam i mlaskałam donośnie, co by córka była zadowolona.
Jej uśmiech i duma powiększały się za każdym razem, kiedy na jej pytanie, czy mi smakuje, odpowiadałam, że owszem, że pyszne, że wyborne, że palce lizać i talerze z piasku wylizywać.
Przy okazji zauważyłam, że  jej wyobraźnia przeszła na kolejny poziom. Niczym mim wyjmowała z pudełka rzeczy, których nie było.
- "Tutaj coś jest mamusiu"
- "Tak? A co?"
- "Może jajo!" - odpowiedziała formując dłoń wyciąganą z pudełka w taki sposób, że doskonale było widać, że to jajo właśnie w niej trzyma.
Po powrocie do domu płakała, że chce jeszcze do swojej "kuchani" nadwornej :)
Więcej takich dni poproszę :)


2 komentarze:

  1. "dostała reprymendę", "Prośba nie pomogła". Albo to prośba była albo reprymenda :)

    OdpowiedzUsuń
  2. prośba ;) poniosło mnie pisząc ;)

    OdpowiedzUsuń