środa, 9 października 2013

cz. 2 Szpital

Oczywiście to wszystko nie mogło być takie proste.
Plan był taki: odejście wód, ewentualnie porządne skurcze, przyjazd do szpitala, poród, dwie doby na położniczym i ukochany Dom.
Realia okazały się... hmmm... realiami.
Dokładnie w terminie porodu, jaki wyznaczono mi podczas pierwszego USG trafiłam do szpitala po standardowym KTG, jaki został wykonany w przychodni z podejrzeniem niewydolności łożyska.
Skończyło się na patologii ciąży, gdzie na szczęście termin porodu wyznaczany jest wg miesiączki i wyszło na to, że jestem już w 42 t.c.
Od 25 września zaczęło się wywoływanie Jasia na świat. Mało skuteczne... Wizja powtórki z poprzedniej ciąży wisiała nade mną. Z tym, że tym razem długi pobyt nie był straszny jedynie ze względu na tęsknotę za mężem, ale także za 14-miesięczną córeczką.
W końcu 26 września zabrano mnie na salę porodową i podano oksytocynę. Efekty - marne. Lekarz dyżurujący nie był mi łaskawy i nie chciał się zgodzić na przekłucie pęcherza płodowego. W zamian za to miał w planach faszerować mnie sztucznym hormonem. Zjawiła się jednak przyjazna położna, która wbrew decyzji lekarza poszczypała co było trzeba i odeszły wody (oficjalnie - samoistnie) ;) Powiem szczerze - na tamtą chwilę było to moje największe marzenie - czas, kiedy miałam poznać Jasia zbliżał się wielkimi krokami.
No i się zaczęło. Skurcze były coraz silniejsze, na salę mógł wejść M., a rozwarcie baaardzo powoli, jednak postępowało.
Po kilku godzinach zaczęłam odczuwać nadchodzący kres porodu - jak się okazało mylnie. Nikt jednak nie chciał mi wytłumaczyć dlaczego choć ja już chcę, a nawet muszę przeć, do wyparcia jeszcze nie ma nic, a raczej Nikogo.
Kolejne godziny to były istne tortury, podczas których wysłuchiwałam dobiegających z korytarza opowieści o planowanym ślubie drugiej położnej, podróży poślubnej, nowych aplikacjach na iPhona i kłopotach z siecią na położnictwie. Nie było chętnych by zajrzeć do mnie ciut częściej niż raz na pół godziny. Być może dlatego, że byli zajęci robieniem sobie zdjęć na tle wejścia do mojej sali...
Choć bardzo się starałam by w końcu nadszedł ten wymarzony moment, kiedy poczuję na swojej piersi ciężar własnego dziecka, kiedy pierwszy raz będę mogła go nakarmić, przytulić, spojrzeć w malutkie oczka, ten moment nie nadchodził.
W końcu, po ponad 8 godzinach od odejścia wód płodowych, zebrało się nade mną kilka osób, które po stwierdzeniu pewnych uszkodzeń na moim ciele, spadającego tętna Jasia i tego, że wstawić się w kanał dziecko nie chce, tudzież nie może, zdecydowało o cesarskim cięciu. Nie omieszkano jednak wcześniej stwierdzić, że nie ma we mnie woli walki i że gdybym tylko chciała....
Ich stosunek do mojej osoby zmienił się w momencie, kiedy otwarto mój brzuch.
"W życiu by pani nie urodziła".
Janek jak się okazało, nie dość, że pokaźnych rozmiarów, owinięty był pępowiną wokół szyi i barku.
Sympatyczny anastezjolog w odpowiedzi na moje zapytanie cierpliwie wyjaśnił mi, co by się ze mną stało kiedyś, kiedy nie znana była sztuka cesarskiego cięcia, albo gdybym nie była akurat w szpitalu. Wraz z pęknięciem macicy zarówno ja jak i Jaś stracilibyśmy życie, o ile wcześniej jego nie spotkało by to, co wpisano jako powód wykonania cięcia - "zagrażająca zamartwica płodu".
Na szczęście na tym etapie wszystko skończyło się dobrze. Jaś dostał 10/10 pkt.
Niestety cała ta sytuacja odebrała nam wiele pierwszych, tak oczekiwanych przeze mnie chwil.
Swojego synka widziałam tej nocy jedynie przez krótką chwilę, kiedy przystawiono na kilka sekund jego policzek do mojego. Był ciepły i miękki. Tak bardzo chciałam go przy sobie zatrzymać. Niestety, tę noc spędziliśmy osobno. Jak wygląda Jaś dowiedziałam się rano, kiedy odczytałam MMSa od męża, który mógł pójść za synem na oddział noworodkowy. Długie godziny czekałam by mi go przywieźli. Aż w końcu przed południem, udało nam się spotkać osobiście.
Jak inne było to spotkanie niż to sprzed roku z Hanią wie tylko ta matka, która przeżyła zarówno poród fizjologiczny jak i cesarskie cięcie.
Tyle spraw od początku stało nam na przeszkodzie i tyle było ich jeszcze przed nami.
Nasz pobyt w szpitalu przedłużył się z powodu konieczności przeprowadzenia badań w kierunku żółtaczki u Małego i podejrzenia zatorowości płucnej u mnie, która na szczęście została wykluczona.
Do domu wróciliśmy 1 października, jednak to nie koniec naszych przygód ze szpitalami...
Już tego dnia, mimo, że na obchodzie w szpitalu stwierdzono, że jestem zdrowa jak ryba, na mój brzuch wyszedł dziwny rumień. Kolejnym, niepokojącym objawem były nagłe bóle w brzuchu. Wezwana na wizytę domową z racji nasilającego się kaszlu p. dr. stwierdziła, że oprócz tego, że ze szpitala wyszłam z zapaleniem tchawicy mój brzuch prezentuje objawy powikłań pooperacyjnych. Przepisany antybiotyk, który te dwie sprawy miał rozwiązać nie przyniósł ukojenia na tyle, by kolejnego dnia nie zdecydować się wybrać na kontrolę do szpitala. Tym bardziej, że z rany zaczęła sączyć się krew.
Uprzejma pani dr z izby przyjęć stwierdziwszy alergię skórną od moich ubrań, odesłała mnie z kwitkiem. Na szczęście na oddziale chirurgicznym, mimo, iż początkowo odsyłali mnie z powrotem na nieszczęsną ulicę "K", znalazł się uprzejmy pan doktor, który zlecił mi USG i obejrzał brzuch. Z tymi wynikami wróciłam skąd przyszłam. Tym razem była inna lekarka, która na pierwszy rzut oka stwierdziła stan zapalny powłok brzusznych, który to potwierdzały wyniki z chirurgii.
Kolejne skierowanie do szpitala i obietnica, że przecież przyjmą mnie z dzieckiem, ale niestety nie u nich, bo miejsc brak. Po namowach pewnej osoby wróciliśmy do tego szpitala dnia kolejnego (mimo, że znów straszyli zatorami i zagrożeniem życia). Moja torba mieściła także ciuszki Jasia, którego miałam mieć możliwość mieć przy sobie i karmić.

Tu pojawiła się pierwsza niesłowność... W piątek 4 października  przyjęto mnie samą z perspektywą tygodniowego pobytu na oddziale z dala od dzieci. Na szczęście skończyło się wypisem w niedzielę, nakłutym brzuchem i strachem, że CRP z 242 (norma jest do 5) będzie spadało wiecznie.
Brzuch goi się nadal, a ja mam nadzieję, że to koniec moich przygód ze szpitalem na ten czas.
Jaś chowa się dobrze i z dnia na dzień wydaje się być przystojniejszy! :))








8 komentarzy:

  1. Jaś jest przecudowny. On razem z Hanią napewno dodają Ci sił.. co do lekarzy to naprawde brak mi słów i nie jednokrotnie mówiłam , że strach do nich wogole chodzić. Co innego jakby się miało kupe kasy. Wtedy prytwanie lekarze mieliby do nas zupelnie inne podejście, zainteresowaliby się tym co nam naprawdę jest. Paranoja jedna wielka;/ nie wyobrażam sobie co przeszłaś.. ja bym chyba wiecznie ryczała.. jesteś silna że to przetrwałaś a Twój mąż jest bohaterem, że zajmował się Hanią w tych ciężkich dla Ciebie chwilach :) pozdrawiam trzymajcie sie

    OdpowiedzUsuń
  2. Czyli jednak miałam szczęście... Trafiłam do szpitala na początku 42 tyg - położyli mnie na patologii i czekali. W końcu, we wtorek w ciągu 15min usłyszałam, że mam już nic nie jeść, bo będę mieć cesarkę. Maks, jak na chłopca o tym imieniu, urodził się maksymalny - 5010g, więc pewnie nie urodziłabym Go naturalnie. Opieka po porodzie też cudna - tylko dzięki położnej karmiłam rok (a myślałam, że już nic z tego nie będzie0, mimo, że Maksa zobaczyłam po 12h od porodu. Ja dodatkowo bylam w czasie cięcia pod narkozą (z której się wybudzałam;), bo znieczulenie na mnie nie podziałało. Nie wiem nic z pierwszych godzin życia Maksa. i też zobaczyłam Go najpierw w tel... Na szczęścienie wszyscy lekarze są źli...
    Dużo zdrówka dla Ciebie i Maluchów!

    OdpowiedzUsuń
  3. Paranoja, co dzieje się w szpitalach.. Po prostu brak słów. Jedno trzeba przyznać - byłaś bardzo dzielna!
    Najważniejsze, że już wszystko układa się coraz lepiej.Jaś cudowny - nawet się uśmiecha co widzę na pierwszym zdjęciu :)

    Pozdrawiam!

    www.oliwia-poznaje-swiat.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja przerabiałam poród SN i trzy cesarki... i powiem, że każdy poród inny... SN bajka, wszystko idealnie, synuś od razu ze mną. Bajka. do dziś każdej ciężarnej doradzam SN. Potem cesarka z powodu odklejania się łożyska, córcia w zamartwicy, żyła 1 dzień, masakra :-(. Potem CC, po którym córcia niby ok, 9/10, ale cos zaczeła marudzić i wylądowała w inkubatorze, zapalenie płuc. Masakra. I ostatnie cc spowodowane dziurą w bliźnie po poprzednich cc, idelane, szybkie, wesołe, synuś po godzince juz był u mnie. Cud, miód. Naprawe nawet różne cc trudno porównywać...
    Współczuje przygód :-( A tego, że Jaś był bez mamy przez kilka dni to juz wogóle, masakra! Sił wam dużo życzę.
    Ps. Znam Was jakoś pośrednio, przez twoją bratową... buziaki przesyłam.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ups, nie twoja bratową, tylko szwagierkę... Agę to znaczy od Mikiego i Olka.

    OdpowiedzUsuń
  6. ano to prawda każdy poród inny, ale zgadzam się w 100% jeśli tylko można - polecam naturalne rozwiązywanie ciąży. Owszem - ból ogromny, ale jeśli tylko nagrodzony maluchem przy ciele - zaraz się zapomina, a powrót do sił i zdrowia - bajka w porównaniu z cc.

    OdpowiedzUsuń
  7. Btw. polecam http://www.health-tours.pl/prawo-i-medycyna/fundacja-rodzic-po-ludzku-polki-podczas-porodu-sa-wciaz-zle-traktowane-artykul646.html

    OdpowiedzUsuń
  8. Jesteś bardzo dzielna, podziwiam! Dużo zdrówka życzę zarówno dla Ciebie, jak i dla Synka :-)

    OdpowiedzUsuń